Historię tej rodziny   tak   pięknie i tak wiernie oddanej wraz z   zawartymi   w   niej wątkami  historycznym pisze Waldemar  Galczak (A311).
Wyraził  zgodę  na  umieszczanie  tego  opowiadania tu na forum.
Będziemy dodawać napływające części tej historii.

Wspomnienia Waldemara Galczaka,wnuczka Jana-piekarza z Miłej

WaldemarCZAS I CIENIE TRZECH POKOLEŃ

COFNĄĆ CZAS

Czas i przemijanie pochłonie nas i wszystko, co nam znane. Doczesne życie każdego zniknie w tej „rzece czasu”. Czy naprawdę? Jest takie pojęcie nazwane „trwaniem”. Trwają, wbrew czasowi, dzieła ludzkie. Jedne długo, jak skała, inne krócej jak kołek wbity w nurt rzeki. Są to „ślady” pozostawione przez nas. Twórcy pozostawią wiekopomne dzieła, tworzące kulturę społeczeństwa, ludzie przeciętni tylko ślady mniej lub bardziej trwałe. Najczęściej pomniczek na cmentarzu. Trwamy jeszcze przez jakiś czas w pamięci innych. O naszych przodkach dowiadujemy się z dat narodzin i śmierci umieszczonych na grobach. Trochę więcej wiadomości znajdziemy w zapisach ksiąg parafialnych, Odszukujemy jeszcze to, co zachowała pamięć rodzinna, jednak ta nie sięga dalej niż trzy, cztery wcześniejsze pokolenia a im dalej w przeszłość, to obraz coraz szczelniej pokrywa mgła. Są takie „ślady”, kiedyś powszechne, których źródłem jest miłość STWÓRCY okazana człowiekowi i okazywana dalej, w łańcuchu pokoleń, przez rodziców dzieciom. Miłość ta objawia się, od wieków, troską o przygotowanie ich do życia wiecznego i doczesnego. Wpajano cnoty i zasady od najszczytniejszych, określanych hasłami „Bóg, Honor, Ojczyzna”, do tych powszechnych: jak uczciwość, pracowitość czy sumienność. Starano się przekazać własne doświadczenia życiowe i pomóc w zdobywaniu wykształcenia i wiedzy. Pozostawiano też „ślad” materialny, który miał ułatwić start w dorosłym życiu, nie tylko dzieciom, ale również wnukom i prawnukom. W tym celu budowano obszerniejszy dom, kupowano ziemię, sadzono sad, czy las, zakładano warsztaty, powstawały przedsiębiorstwa i fabryki. Tak z pracy i przedsiębiorczości kolejnych pokoleń powstawały i rosły fortuny jednostek i ogólny dobrobyt. W takiej filozofii życia wyrastali nasi przodkowie. Takie zasady dziadek Jan przekazał memu ojcu Kazimierzowi. Mafijne systemy totalitarne niszczyły z premedytacją, struktury społeczne oparte na prawie do prywatnej własności j jej dziedziczenia oraz prawie rodziców wychowywania dzieci w kulturze przodków. Zapamiętajmy te ideologie i metody, jakimi je wdrażano. W walce lub bestialsko wymordowana, zginęła najwartościowsza część narodu. Udało się uwolnić od władzy zakłamania i fałszu. Wieloletnie „pranie mózgów” społeczeństwa, niszczące podstawy jego kultury, pozostawiło niepowetowane straty moralne. Przyjdzie je odrabiać przez dziesiątki lat. Mahatma Ghandi zapytany, co sądzi o kulturze Zachodu, powiedział: „Pomysły może dobre, lecz realizacja fatalna”. Czy losy i życie naszych pradziadów mogą być dla nas czymś więcej niż tylko zaspokojeniem zwykłej ciekawości? Przecież nie dokonali niczego wielkiego? A może w skromnych nieraz życiorysach odkryjemy ponadczasowe wartości kultury europejskiej, godne naśladowania. Zastanówmy się nad niepowodzeniami, Czy oceniając obiektywnie, na co pozwala perspektywa minionych lat, możemy stwierdzić, że mogli uzyskać lepsze efekty? Niech nasz osąd będzie sprawiedliwy i uwzględnia wszelkie okoliczności. Znikają „ślady”, nikt jednak nie potrafi zerwać nici łączącej nas z przodkami. Przejmujemy cechy fizyczne, niektóre cechy charakteru a także, bezwiednie, pewne wzorce zachowań. Może to dzięki tym dobrym genom w naszej rodzinie, łatwiej niż inni odróżniamy „ziarno od plewy” Jestem pewien, że „cienie” naszych przodków zjawiają się czasem wśród nas. Czułem wyraźnie obecność kogoś bliskiego w chwilach wielkiego zagrożenia. Poszukujmy pamiątek i wspomnień. Niech nasi zmarli jak najdłużej trwają w pamięci rodziny i potomków. Myśląc o pradziadach, niech nam się zdaje, że stoimy obok w dawnej, niby nam znanej, ale jak różnej od obecnej krainie, Nie ma tu elektryczności, nie ma samochodów, radia, ale woda jest czysta a trawa zielona i przyglądamy się ich życiu oczami im współczesnych. Cofnijmy czas!

CZĘŚC I GALCZAKOWIE

Rozdział I

POCZĄTEK DROGI

Posiadamy bardzo mało udokumentowanych informacji o przodkach. Znamy jako tako życiorysy dziadków. Życie pradziadów ginie w zapomnieniu. Na podstawie dat z ksiąg parafialnych, najczęściej jedynych „śladów”, snujemy różne przypuszczenia i domysły. Dzisiejszy młody człowiek, pędzący luksusowym samochodem, szukający wiedzy w „Internecie”, powie lekceważąco: Życie twoich przodków to bieda i prymitywność a do tego, „co rok, to prorok”. Różnie można oceniać osiągnięcia życiowe. Zależą one przede wszystkim od tego, z jakiego poziomu nastąpił start. Jakie „warunki startu” zgotował los Andrzejowi, założycielowi naszej gałęzi rodziny Galczaków? Bieda to bardzo obszerne pojęcie. Poziom życia warstw chłopskich, w większości krajów europejskich, zależał od tych samych czynników: klimatu, gleby i polityki elit sprawujących władzę. Postęp techniczny wdrażano stopniowo, na miarę możliwości. Z tym nawet było lepiej na Kujawach, niż w Rosji czy wielu krajach. Prymitywnymi można nazwać chłopów z krakowskiego, z roku 1846, mordujących bestialsko szlachtę polską. Prymitywne, bezmyślne, wynikające z „ciemnoty”, niszczenie tego, co zostało zbudowane przez innych, to jednak „polską specjalność” również naszych czasów. Kujawscy i wielkopolscy chłopi byli bardziej uświadomieni gospodarczo i politycznie niż w innych rejonach Polski. Wielopokoleniowe, wielodzietne rodziny były zjawiskiem normalnym i powszechnym na całym ówczesnym świecie. Niechby taki obecny mądrala znalazł się w tamtych realiach XIX wieku, z kwalifikacjami „fornala” i spróbował się z nich wyrwać, zdobyć lepszy byt dla siebie i rodziny. Może pozostałby przy marzeniach głuszonych alkoholem. Tak kończyła większość służby dworskiej. Nie było głodu, był dach nad głową starczało na odzież codzienną i świąteczną a dziedzic wspomagał finansowo w specjalnych sytuacjach życiowych. Gorzej było z tymi, co nie mogli pracować, dla których nie starczało pracy, albo wyżywienia z małego skrawka własnego gruntu. Ci stanowili biedotę wiejską. Po Kongresie Wiedeńskim, część Kujaw, z Inowrocławiem i Bydgoszczą, włączono do Wielkiego Księstwa Poznańskiego ofiarowanego Prusom. Księstwo było takim samym fikcyjnym tworem politycznym jak Królestwo Polskie, pod berłem cara Rosji, gdzie pozostała reszta Kujaw. Zaborcy urabiali Polakom opinie niezdolnych do samodzielnego zorganizowania własnego państwa. Natomiast sprawa polska cieszyła się sympatią społeczeństw, domagających się demokratycznych rządów. W Wielkim Księstwie Poznańskim zniesiono pańszczyznę, ale chłopi musieli wykupić od dziedzica uprawiane dotychczas na swój użytek grunty, Jeśli nie było ich na to stać, zatrudniali się za proponowane wynagrodzenie, przeważnie w naturze, w folwarku i przenosili do „czworaków”. Niektórzy emigrowali „za chlebem”. Chłopi niemieccy wędrowali do zaboru rosyjskiego, wioząc swój dobytek na taczkach, czy wózkiem ciągnionym przez całą rodzinę i psa. Wiosna Ludów w roku 1848 przyniosła wybuch powstania też w Wielkim Księstwie Poznańskim. Jest to jedyne polskie powstanie w XIX wieku, skierowane przeciwko zaborcy, w którym powszechny udział biorą chłopi. Niestety, początek w kwietniu a w maju kapitulacja i kompromitacja całego ruchu. Powód: jak zwykle, brak przygotowania, nieudolność i spory szlacheckiego dowództwa Co wiemy o początkach poznanej historii rodziny? Okres od narodzin do śmierci pradziada Andrzeja Galczaka, ojca Jana mojego dziadka i jego brata Wojciecha, „głównych postaci niniejszego opowiadania” to zaledwie garść dat i zapisów z ksiąg parafialnych oraz kilka przypuszczalnych zdarzeń z jego życia. Jak można by tą historię uzupełnić, czego możemy się jeszcze domyślać? Andrzej urodził się w roku 1820, w Ściborzu, niedaleko Inowrocławia w ówczesnym Wielkim Księstwie Poznańskim. Mógł wywodzić się z uwolnionych od poddaństwa, chłopów pańszczyźnianych, którzy pozostali, jako pracownicy najemni u swych dotychczasowych „panów”. Wskazuje na to wpisany w aktach zawód „fornal”. Ściborze było, niegdyś polską, szlachecką siedzibą, przejętą przez jakąś niemiecką rodzinę. Tu Andrzej zawiera pierwszy związek małżeński w roku 1847 z Katarzyną Śpiewak a po jej śmierci, żeni się ponownie w roku 1850 z 20 letnią Antoniną Jaźwierską z Dobiesławia. Tu rodzą się synowie: w roku 1853 Wawrzyniec i w roku 1855 Michał. Zarobki fornala nie wystarczają dla utrzymania rodziny. Należało pomyśleć jak poprawić sytuację materialną, podjąć decyzję o zmianie miejsca pracy, wyruszyć „za chlebem”. Jestem pewien, że Andrzej był człowiekiem przedsiębiorczym i nie dał sobie w kaszę dmuchać. Tacy byli dziadek Jan i jego syn Kazimierz, mój ojciec. Musieli po nim odziedziczyć te cechy. Czy, oprócz zdobytych kwalifikacji fornala, skończył jakąś szkołę? Dla dziecka z „czworaków” było to chyba niemożliwym. W Prusach wprowadzono, pierwszą w Europie reformę wojska, polegającą na krótkiej służbie z poboru i przenoszeniu do rezerwy, z możliwością szybkiej mobilizacji wielkiej armii. Armia była źródłem potęgi Prus a następnie II i III Rzeszy Niemieckiej. Szkolenie żołnierza było mordercze. Ten, kto je wytrzymał, był dobrze zahartowany na wszelkie trudy. Wydaje się, że Andrzej odbył taką służbę Jeden z chłopskich obozów, w czasie krótkiego powstania wielkopolskiego w roku 1848, znajdował się nad Gopłem, niedaleko Kruszwicy. Może tu znalazł się również Andrzej. Prusacy chcąc sobie zjednać chłopów, nie stosowali wobec nich represji. Zbyt mało wiemy o prababce Antoninie. Gdzieś spotkałem informację, że we Włocławku miała krewnych. Nic o nich nie wiemy. Wydaje mi się, że w dociekaniach zbyt mało się interesujemy żeńskimi liniami rodu, gdy a wiem to z własnego doświadczenia, w naszej rodzinie matki i żony są nieraz główną inspiracją do poważniejszych przedsięwzięć. Taką sytuację pozostawiał nasz przodek na ziemi rodzinnej, niewiele korzystniejszą była niestety ta po drugiej stronie granicy. Dwie zdrowe ręce i żywność w torbie na drogę, może jeszcze trochę pruskich marek na pierwsze wydatki to „warunki startu”, gdy pewnego dnia pod koniec lat pięćdziesiątych XIX wieku wyruszył, popularnym chłopskim sposobem podróżowania, „wozo-stopem”, aby zmienić los rodziny. Jaka była sytuacja w „rosyjskiej” części podzielonych Kujaw? W Królestwie Polskim, zwanym „Kongresówką” leczono rany po powstaniu 1831 roku. Car Aleksander II, w czasie swej pierwszej wizyty w Warszawie, kilka miesięcy po objęciu tronu, wyraźnie dał do zrozumienia, że chce tu mieć rosyjski „priwislańskij kraj”, taki sam jak wszystkie inne, obcojęzyczne obszary wielkiego imperium. Na szczęście, przedpowstaniowa działalność księcia Druckiago-Lubeckiego zostawiła gospodarkę Królestwa w bardzo dobrym stanie. Trudno było wszystko zepsuć nowymi „ukazami”. Dobra lubranieckie, z najżyźniejszym w Polsce „czarnoziemem”, nabył w roku 1827, od hrabiów lubranieckich, polski generał Augustyn Słubicki, ostatni marszałek „pospolitego ruszenia” szlachty ziemi bydgoskiej. Po tragicznej śmierci generała, dobra stały się własnością jego córki, hrabiny Mniewskiej. Następnymi właścicielami byli Dembscy. Historia tych szlacheckich rodzin, szczególnie działalność związana z przygotowaniem i wybuchem powstania styczniowego na Kujawach, mogłaby przyczynić się do wyjaśnienia tajemniczej części, historii naszej rodziny. Andrzej rozpoczął służbę w lubranieckich dobrach jako woźnica. Zakładam, że może wkrótce awansował na stanowisko, zwanego z niemiecka „stangreta”. Wymagało to pełnego zaufania, bo stangret to jakby dzisiejszy kierowca i „ochraniarz”, należał do elity wśród służby dworskiej. Zdobycie praktyki i odpowiednich kwalifikacji wymagało czasu. Przerwa, między narodzinami kolejnych potomków, zamiast jak zwykle dwa, trwa cztery lata, Wynika z tego, że żona z dziećmi nie od razu opuszczają Ściborze. Dopiero w roku 1859, w Lubrańcu, nowym miejscu zamieszkania przychodzi na świat mój dziadek Jan. Minie jeszcze 18 lat i wiele się wydarzy, do narodzin, jego brata Wojciecha. W Kongresówce trwają przygotowania do powstania. Czasy są niepewne. Rodzina jakoś często wędruje między zaborami. W roku 1861 w Inowrocławiu rodzi się córka Agnieszka a w 1862 w Strzemkowie, czwarty syn Józef. Jest już pięcioro rodzeństwa. Gdy wybucha powstanie styczniowe dzieci są na pewno razem z matką w Strzemkowie. Ojciec chciał może pozostawić rodzinę w bezpiecznym miejscu, gdzie nie byłaby narażona na represje z jego powodu w razie „wpadki”. Przez pobliską granicę szły transporty broni, przemycanej dla powstania. W pałacu zjawiali się emisariusze i członkowie Rządu Narodowego, w tym Jan Jeziorański. Woził ich zaufany stangret. Z udziałem chłopów kujawskich w powstaniu było bardzo różnie. Część walczyła w oddziałach powstańczych „białych”, Ci rekrutowali się przeważnie ze służby dworskiej. Był oddział „czerwonych”. Byli wreszcie wierni poddani „batiuszki cara” szkoleni przez Rosjan we Włocławku do walki z powstańcami, zwani pogardliwie „pasierbami”. Nie brakowało szpicli i donosicieli. Miasta i miasteczka były narodowościowo bardzo zróżnicowane. Polacy, Żydzi, Niemcy, rosyjscy urzędnicy i policja oraz silny garnizon wojsk rosyjskich, to był skład ludności Włocławka. Tylko wieś kujawska była narodowościowo jednolicie polska: „chłopsko-szlachecka”. Były wsie chłopskie z bogatymi i biednymi gospodarstwami. Byli chłopi bezrolni, pracujący u bogatszych na stałe lub dorywczo. Była wreszcie służba dworska. Powszechny był analfabetyzm, szczególnie wśród biedniejszych warstw. Wsie miały swe „władze” sołtysów, wójtów, których obowiązkiem było przekazywanie i pilnowanie wypełniania nakazów i ukazów władzy. Nie do przecenienia była rola Kościoła. Nie tylko w umacnianiu wiary katolickiej. Proboszcz był autorytetem moralnym w sprawach świeckich, przewodnikiem na trudnych drogach życia. Z ambony padały słowa budzące nadzieje odzyskania wolnej, niepodległej Ojczyzny. Kościół katolicki był jedyną organizacją łączącą Polaków ze wszystkich zaborów. Nie wiemy, jaki był udział Andrzeja w powstaniu. Wspominano, że został ciężko ranny, stracił oko. Jakoś udało go się ukryć przed Rosjanami i ich tajną policją, sławną „Ochraną”. Pewnym tego potwierdzeniem jest ponowne zaburzenie rytmu życia rodzinnego. Dopiero w roku 1866 przychodzi na świat, już znowu w Lubrańcu, druga córka Marianna. Wszystko wskazuje na to, że rodzina mieszka już na stałe w należącym do dóbr lubranieckich, folwarku Kazanie. Ten folwark wyjątkowo nadawał się do ukrycia rannego. Leży na uboczu od szlaków komunikacyjnych. Blisko jest do lasów wienieckich, do mokradeł i torfowisk nad Zgłowiączką. W Kazaniu w roku 1868 urodził się piąty syn Walenty, w 1869 umiera syn Józef a w 1871 rodzi się trzecia córka Franciszka. Część dzieciństwa spędziłem na wsi kujawskiej pierwszych lat okresu międzywojennego. Panował ogólny powojenny kryzys a o czasach, przed pierwszą wojną światową mówiono: „Kiedyś, za Ruska to było dobrze”. Powstanie styczniowe przyniosło ciężkie straty w patriotycznej części polskiej społeczności Kujaw zaboru rosyjskiego, szacowane na kilka tysięcy poległych i zmarłych wskutek odniesionych ran. Nastąpiły okrutne represje. We Włocławku powieszono kilkaset osób. Tu rozstrzelano Włocha, garibaldczyka, pułkownika Stanisława Becchiego. Natomiast okres popowstaniowy, to lata znacznego rozwoju gospodarczego i ekonomicznego. Po carskim ukazie z dnia 2. III 1864 r. o zniesieniu pańszczyzny, co skutecznie odciągnęło wieś od udziału w powstaniu, rzesze uwolnionych chłopów, ruszyły do miast, szukać szczęścia w rozwijającym się przemyśle. Władze carskie temu sprzyjały nie zabezpieczając godziwych warunków życia nowej warstwie społecznej. W ten sposób, z biedoty wiejskiej tworzyły „miejski proletariat” - sznur na swą szyję. Dla polskich fabryk otwiera się olbrzymi rynek rosyjski, co we Włocławku wykorzystuje pierwsza zbudowana w Polsce, fabryka papieru Grossa, czy, istniejąca od 1816 roku, fabryka cykorii Bohma. Są warunki dla powstania wielu nowych zakładów przemysłowych. Wymianę towarową ułatwia, zbudowana w roku 1862, linia kolejowa Warszawa – Bydgoszcz. Na wsi, ocalałe z „pogromu styczniowego” folwarki poprawiają swą ekonomiczną sytuację przez wprowadzanie nowych metod gospodarki rolnej. Jednocześnie pogłębiało się rozwarstwienie społeczeństwa.. Jedni się bogacili inni tkwili w biedzie. Gospodarstwa chłopskie rozdrabniały się coraz bardziej, przybywało biedoty wiejskiej. Czy sprawy powstania już na tyle „przyschły”, że Andrzej może się swobodnie poruszać? Wydawałoby się, że tak. Carskie sądy działały jeszcze zgodnie z cywilizowanym prawem. Człowiekowi trzeba było udowodnić przestępstwo. Nie został schwytany z bronią w ręku. Rany można różnie wytłumaczyć. Tu mam jednak wątpliwości. Dlaczego dzieci miałyby powtarzać, że ojciec zaginął „bez wieści”? Czemu nie wolno było o nim z nikim rozmawiać? Taką wersję przekazał mi mój ojciec, jako usłyszaną w dzieciństwie, gdy dopytywał się o swojego dziadka. Kraj był pod rosyjskim zaborem. Dla Jana musiało być ważnym, aby tajemnica była utrzymywana jeszcze po trzydziestu latach od śmierci jego ojca. Ale dlaczego? Mój brat Mirek słyszał od kogoś ze starszych członków rodziny, że pradziad dużo jeździł wozem w dalekie trasy. Nasuwa mi się takie przypuszczenie: Andrzej na pewno nie siedział z założonymi rękami i tylko łowił ryby w Zgłowiączce. Może założył jednoosobową „firmę transportową”. Ten zawód, na bazie pojemnego, dobrze okutego wozu i dwóch mocnych, rączych koni, wymagał odwagi, znajomości dróg, bezdroży i brodów znanych tylko miejscowym. Wybierali go ludzie twardzi i przedsiębiorczy. Jeśli w naszym przypadku wchodziły w grę jeszcze transporty przez dziurawą granicę rosyjsko-pruską, sprawa długoletniej tajemnicy byłaby wyjaśniona. „Gangi przemytnicze” miały i wówczas swoje prawa. Kontrabanda była wymierzona przeciwko zaborcom, była działaniem patriotycznym a oprócz tego przynosiła niezły dochód i szerokie kontakty

Rozdział II

ZDOBYĆ WIEDZĘ I ZAWÓD

Brakowało szkół. Zaborcy celowo blokowali rozwój nawet podstawowego szkolnictwa z polskim językiem nauczania. Żeby posłać chłopskie dziecko do miejskiej szkoły ojciec musiałby, co najmniej, sprzedać krowę a była przeważnie tylko jedna. Popularnym stawało się hasło polskiej inteligencji: „Światło zdobyte w szkole nieśmy do ludu mas!”. Powszechnym było potajemne nauczanie dzieci we dworach i na plebaniach oraz pomoc zdolniejszym w dalszej nauce. Jednak była to kropla w morzu potrzeb. W roku 1866 Jaś, trzeci z kolei syn, kończy 7 lat. Pora zaczynać naukę. W dworach dóbr lubranieckich na pewno organizowano potajemne szkółki dla wiejskich dzieci. Rodzina była głęboko wierzącą i religijna. Kazanie należało do parafii kościoła w Brześciu Kujawskim. Tu może Jaś, jak wielu chłopców, był ministrantem. Może na lekcjach katechizmu poznał pierwsze litery i nauczył się czytać. A gdy jeszcze szybko nauczył się liturgicznych tekstów łacińskich, poznano, że jest dzieckiem wyjątkowo zdolnym. Istniała już, wprawdzie rzadka, sieć podstawowych szkół czteroklasowych. Dalsza nauka mogła być podjęta w ośmioklasowym gimnazjum, po zdanym egzaminie do klasy pierwszej. 60 lat później, w wieku 6 lat, przez rok chodziłem do wiejskiej czteroklasowej państwowej szkoły. Bawiłem się z dziećmi z „czworaków” dworskich. Przeważnie do każdej klasy uczęszczały po dwa, lub trzy lata, Nie dla tego, że były mało zdolne, tylko latem musiały pracować a zimą, nie miały butów, lub ciepłego odzienia. Mówiły gwarą kujawską, co też utrudniało lekcje polskiego. Ja zostałem, pierwszego dnia, przeniesiony do drugiej klasy, w której miałem 12-letnich kolegów. „Pańskie” dzieci, z reguły przygotowywano w domu do egzaminu do gimnazjum w mieście. W tym celu sprowadzano prywatnych nauczycieli. Organizowano nieraz taką szkółkę dla kilkorga dzieci z sąsiednich folwarków. Dobierano też czasem, do tej grupy, jedno lub dwoje dzieci wiejskich, wyróżniających się zdolnościami. Moja mama tak zaczynała swoją edukację w pierwszych latach XX wieku. Zakładam, że takie wyróżnienie spotkało małego Jasia. Zetknął się bliżej z życiem ludzi lepiej sytuowanych. On jeszcze nie wie, że jest to moment przełomowy, który wpłynął na jego dalsze losy a tym samym na losy nas, jego potomków. Tym czasem z małego Jasia wyrósł trochę większy Jachu. Nauczył się już nie tylko czytać i pisać, ale jest przygotowany do egzaminu wstępnego do gimnazjum w mieście. Był chłopcem pojętnym. Zdobył „dworską” ogładę i opanował polski język literacki. Zrozumiał, że nauka jest drogą do sukcesu i warto dla niej ponieść wszelkie trudy. Może marzył o dalszej nauce w gimnazjum we Włocławku. Spójrzmy na tą sprawę realnie. Z jakimi trudnościami, dla dziecka ze wsi, była połączona nauka wśród miejskich rówieśników, dzieci lepiej sytuowanych rodziców, sam byłem tego świadkiem w moim gimnazjum przed laty. Te argumenty a może przede wszystkim koszty i problem finansowania nauki w gimnazjum, przesądziły, że Jachu został umieszczony „w terminie” u znajomego piekarza we Włocławku. Wybór zawodu nie był przypadkowy. Praca w piekarni odbywa się w nocy. Znaczna cześć dnia jest wolna. Można się uczyć. Dziesięcioletniemu chłopcu musiał go doradzić ktoś bardzo mu przychylny. Była szansa dalszej nauki. We Włocławku w klasztorze o.o. Franciszkanów jest prowadzone potajemne nauczanie dla niewielkich grup młodzieży męskiej, która z różnych przyczyn nie dostała się do gimnazjum rosyjskiego. Aby się dostać do tej tajnej szkoły, za której prowadzenie groziło zesłanie na Sybir, trzeba było mieć na pewno dobre poparcie. Zakładając, że ojcowie i świeccy nauczyciele uczyli z pobudek patriotycznych bezpłatnie, trzeba było jeszcze mieć na stancje, utrzymanie w mieście, zeszyty i książki czy, lepsze ubranie. To były już przeszkody do pokonania, Jachu w piekarni miał wyżywienie, kąt do spania a że w dzień „posługuje” w klasztorze nikogo nie dziwiło. Pobożny chłopiec! To jego sprawa, mówili starsi. Mijały lata pilnej nauki. Dziwak, zamiast iść z nami na piwo, stale czyta jakieś książki to rosyjskie, to niemieckie, mówili koledzy. - Ale lepiej go nie zaczepiać. Umie się bić. Czy kilkunastoletni wyrostek nie mógł pomagać czasem ojcu, w niektórych jego podróżach? Który normalny chłopak siedziałby pod piecem przy takich okazjach, przeżycia wielkiej przygody? Znając odwagę i ryzykancką żyłkę w charakterze mojego ojca, jestem pewien, że musiał odziedziczyć je po swoim ojcu i dziadku. Jestem pewien, że Jan był bardzo przywiązany do swego ojca. Może kierował się przede wszystkim, jego radami. Jest rok 1877. Jachu ma 18 lat. Ukończył już wszystkie kursy w przyklasztornej szkole, ciągle się dokształca jako samouk i odbywa praktykę czeladniczą w różnych piekarniach we Włocławku. Dwaj starsi bracia też mogą radzić sobie sami. Najstarsza siostra Agnieszka ma 16 lat, co wówczas wystarczało do zamążpójścia. Tylko, jak to wtedy mówiono: „Choćbyś była jak dziewanna, bez posagu na nic panna”. Jest może na służbie w jakimś folwarku. Agnieszka i dwaj starsi bracia, urodzeni w Wielkim Księstwie Poznańskim, obecnie, po zjednoczeniu Niemiec, są „poddanymi” Rzeszy Niemieckiej. Rodzinę spotyka nieszczęście. W Kazaniu umiera ojciec. Ma dopiero 57 lat. Co było przyczyną śmierci? Znów tajemnica. Nie wiemy, czy matka z czwórką młodszych dzieci była przy ojcu. Jan z niedalekiego Włocławka mógł odwiedzać ojca w czasie choroby. Może był przy jego śmierci. Musiał znać szczegóły tej tragedii. Andrzeja pochowano w Lubrańcu. W tym samym roku, w Lubrańcu a może w Redczu, przychodzi na świat szósty syn Wojciech. Czy ojciec zobaczył ostatniego syna? Nasuwają się dalsze pytania. Jakie były dalsze losy matki Antoniny i czwórki najmłodszych dzieci? Kto organizował pogrzeb ojca? Kiedy zmarła matka, może najmłodsi zostali wkrótce bez obojga rodziców? Jakie były losy i kontakty starszego rodzeństwa z rodzicami w ostatnich latach ich życia? Czy nie doszło do jakichś sporów przy podziale schedy, które zaważyły na dalszych stosunkach między rodzeństwem? Antonina, jak inne żony i matki tamtych czasów, żyła w cieniu męża. Nic nie możemy o niej powiedzieć. A szkoda. Może poszukiwanie śladów rodziny Jaźwierskich mogłoby uzupełnić historię jej życia, której ostatnim znanym faktem jest urodzenie syna Wojciecha. Czy przeżyła ten poród? Trudno mi sobie wyobrazić, żeby Jan nie zajmował się matką, gdyby to było możliwe. Tu musi kryć się jakiś dramat Spróbujmy, potomkowie+, ocenić naszych przodków Antoninę i Andrzeja. Śladów materialnych niewiele. Pamięć o nim zabrały do grobu ich dzieci. Ludzie zbyt szybko odchodzą. Było, minęło! Jeśli odnajdą się jakieś nowe informacje, to wierzę, że moje opowiadanie zostanie uzupełniane, albo skorygowane. Jedyny trwały „ślad” Antoniny i Andrzeja to, tkwiąca w nas samych spuścizna, jakaś część ich genów. Jakie cechy charakteryzowały naszego pradziada Andrzeja? Z niedługiej historii życia widzimy: - kochał Boga i Ojczyznę, gotów do największych poświęceń; - kochał rodzinę i dla zapewnienia jej lepszego bytu, opuścił strony rodzinne; - cechowała go pracowitość, prawość i uczciwość. Zastanówmy się, co z tych cech pozostało w nas jego, potomkach? Wydaje się, że Jan był bardzo przywiązany do ojca, z niedalekiego Włocławka mógł mieć częsty kontakt z rodzicami. Może korzystał z ich rad. Śmierć ojca musiał boleśnie odczuć. Zrozumiał, że teraz sam odpowiada za swą przyszłość. Sam jest sobie „sterem i okrętem”. Tragedia rodziny i jej rozproszenie, wywarła decydujący wpływ na jego dalsze życie. Wie na pewno, że jeśli uda mu się założyć własną, musi zabezpieczyć jej byt. Musi tak wychować dzieci, aby trzymały się razem. Słabsi muszą mieć oparcie w silniejszych. Czy to się uda? W dawnych czasach młodzież dojrzewała znacznie wcześniej. 16 lat to normalny wiek do wyjścia za mąż dla dziewczyny. W wojsku Napoleona służyli kilkunastoletni żołnierze i dwudziestokilkuletni oficerowie i generałowie. Jan zdobył we Włocławku dość dobre średnie wykształcenie. Chociaż nie dawało ono żadnych państwowych uprawnień. Był bardzo pracowitym i pojętnym uczniem i słuchaczem. Dużo czytał, łatwo przyswajał praktycznie przydatne wiadomości. Po ukończeniu wszystkich kursów i jako samouk, władał biegle rosyjskim i niemieckim, zdobył wiedzę potrzebną do prowadzenia przedsiębiorstwa nauczył się stosowanej wówczas księgowości i jednocześnie opanował zawód piekarza. Bezwiednie był prekursorem wychowanków liceum zawodowego! Tak przygotowany, stał się poszukiwanym pracownikiem w branży piekarniczej. Największym problemem polskiej młodzieży męskiej owych czasów było wojsko. Nikt nie chciał służyć w wojsku rosyjskim, gdzie prostych żołnierzy traktowano wyjątkowo brutalnie, Polaków wysyłano na Daleki Wschód lub na Kaukaz. Kto mógł uciekał za granice, niektórzy wyjeżdżali aż do Ameryki. Na to jednak trzeba było mieć fundusze choćby na wykupienie „szifkarty”, jak nazywano bilet na statek. Dobrą „ucieczką” był też wcześniejszy ożenek. Jan wyjechał do Zagłębia Dąbrowskiego. Jestem pewien, że nie był to przypadkowy wybór a doradził go ktoś życzliwy. Znalazł się w Będzinie, tej części Śląska, która pozostała w Królestwie Polskim. Tu rozwijał się w szybkim tempie przemysł ciężki, tu powstawały nowe fabryki i osiedla robotnicze. Przybywało ludności, powstawały warsztaty rzemieślnicze. Można snuć domysły o kontaktach ojca „transportowca” w tym rejonie. W każdym bądź razie, praca, w rozwijającym się okręgu przemysłowym, na którym zależało władzom, też chroniła przed wojskiem. Jan znalazł zatrudnienie w kantorze wielkiej piekarni, należącej do jakiegoś koncernu, obsługującej wielotysięczne osiedla robotnicze. Teraz mógł praktycznie wykorzystać zdobytą wiedzę i zdolności. Wkrótce zdobył zaufanie kierownictwa i bardzo szybko awansował w hierarchii urzędniczej. Gdy dał się poznać jako dobry organizator, gdy wdrażane pomysły zwiększały dochód, już po trzech latach, właściciel, czy zarząd jego przedsiębiorstw powierzył mu kierowanie piekarnią i licznym personelem. O ile znam życie, wydaje mi się, że i tu pomocnymi musiały być też czyjeś referencje. Nie mamy bliższych informacji o warunkach pracy w Będzinie. Coś mi się majaczy w pamięci, że właścicielem piekarni był jakiś bogaty przemysłowiec, Niemiec czy Żyd a piekarnia była ubocznym, mało znaczącym w jego majątku, przedsiębiorstwem. Mógł sobie pozwolić na niewielkie ryzyko, które okazało się „strzałem w dziesiątkę”. Jan miał zapewnioną, długoletnią, dobrze płatną prace. To „otarcie się” o wielki przemysł i koła przemysłowców poszerzyło horyzonty zainteresowań Jana i nie pozostało bez wpływu na jego plany życiowe. Awans i efekty pracy zwiększały dochody Jana. Mimo młodego wieku zarabiał teraz bardzo dobrze. Nie pił, nie palił. Oszczędzał. Rozpierała go młodość i powodzenie. Myślał o czymś własnym. Chciał pracować dla siebie i na swoim. Odłożył niewielki kapitalik. Był wolny jak ptak. Szeroki świat stał przed nim otworem. Zastanawiam się, dlaczego nie osiadł na Śląsku lub nie wyemigrował dalej na Zachód, czy do Ameryki, tej Mekki ludzi przedsiębiorczych. Co ciągnęło go z powrotem w rodzinne strony? Może to ojciec „tułacz” wpajał mu miłość do ziemi kujawskiej, swej małej ojczyzny i niespełnione pragnienie zakotwienia się na niej na stałe. Posiadanie choćby płachetka własnej ziemi i zapuszczenie korzeni na swoim, to, marzenie każdego bezrolnego chłopa. Jan, kiedy tylko mógł, zaglądał w rodzinne strony. Był bardzo przywiązany do swego małego braciszka Wosia, Myślał o powrocie ze zdobytym kapitałem

Rozdział III

WIELKA MIŁOŚĆ I WŁASNY DOM

Młodość ma swoje prawa. Jan spotkał swą wielką miłość. Panna Antonina Klimaszewska, Tosia, o siedem lat młodsza od Jana, była „pańskim dzieckiem” Pochodziła z rodziny, której majątek, jak wielu ziemianom w Polsce, skonfiskowano za udział w powstaniu. Dziadek Bełkowski, ze strony matki, zmarł na Syberii. Podobnie, wszystko straciła rodzina ojca a on, rządca w pobliskim folwarku, zginął tragicznie. Została wdowa i pięcioro dzieci w bardzo trudnej sytuacji materialnej. Nie wiem jak i kiedy młodzi się poznali. Może przez kolegów z przyklasztornej szkoły. A może połączyła ich ta sama tajemnicza ręka, która jak gdyby niewidzialnie, kierowała jego losami od czasów szkoły i dostarczania nie tanich podręczników, poprzez potrzebne referencje w Będzinie. Opieka nad najbardziej poszkodowanymi rodzinami i dziećmi powstańców była bardzo dobrze zorganizowana. Dziadek-stryjek Wojciech wspominał, że jeszcze za jego czasów, zjawiała się czasem u nich jakaś starsza, bardzo bogata pani. Długo konferowała z Janem. Jakże romantyczne musiały być spotkania młodej pary. Tosia nie chciała małżeństwa z litości z kimś ze swej sfery. Wielu podstarzałych, bogatych konkurentów chętnie wybrałoby młodą atrakcyjną dziewczynę, bez posagu, lecz z „dobrego domu”. W tych sferach „mezalianse” były jeszcze źle widziane. Czym zaimponował i zdobył serce dziewczyny ten wiejski chłopak? Obiecał, że zaopiekuje się nią i jej rodziną. To jeszcze „pisane palcem na wodzie”. Inni, bogaci też to obiecują i posiadają do tego realne podstawy. Jestem przekonany, opierając się na genach błąkających się w genotypach członków naszej rodziny, że strona materialna odgrywała tu marginalną rolę. Spotkania młodych musiały być bardziej romantyczne. Może Jan na wspólnych spacerach nad malowniczą Zgłowiączką, nucił ukochanej smętną piosenkę: „Ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą a ja doliną…”. Wydaje mi się, że raczej wyprzedzał współczesnego nam, Marka Grechute, szepcząc namiętnie: „Ty, tylko ty będziesz moją panią. Ty, tylko ty będziesz moja damą…”. Rozpierała go młodość, pewność siebie. Może Tosia usłyszała poważną obietnicę:, jeśli odda mu swą rękę, to zdobędzie dla niej majątek, taki sam jak utracony przez jej rodzinę. Tosia wybrała prawdziwą miłość. Jan wieloletnią „katorżniczą” pracą udowodnił, że nie rzucał słowa na wiatr. Będzie tyrał by zdobyć dla rodziny „mamonę”. Gdy młodzi byli, jak wtedy mówiono: „po słowie” Jan miał 23 lata a Tosia 16. Oboje wiedzieli, że czeka ich ciężka praca. Jan, żeniąc się, brał na swoje utrzymanie teściową i jej dwie młodsze córki, Julię i Kazimierę. 18 letnia Marysia mogła już być dużą pomocą w jego planach. Tosia miała starszego brata Wacława. Był jeszcze ksiądz Klimaszewski, który został, po latach, proboszczem i budowniczym kościoła w Chełmicy. Mój ojciec mówił, że był on jego wujem. Nie wiem czy to był drugi rodzony brat, czy stryjeczny Tosi. Bracia radzili sobie sami. Może korzystali z „tajnej pomocy” dla rodzin powstańców. Ślub był skromny, wesele nie zbyt huczne. Nie wiadomo, kto był uczestnikiem tych uroczystości ze strony Jana. Była licznie reprezentowana rodzina Tosi. Nasze rodziny łączyły odtąd bliskie kontakty aż do drugiej wojny światowej. Tak zaczynał się rok 1882. Panna Antonina, absolwentka pensji dla panien we Włocławku, została żoną piekarza, chłopskiego syna i moją babcią. Jedną z pierwszych wizyt młodzi złożyli w Redczu u starszego brata Michała, który tam się ożenił i pracował w folwarku. Tu Tosia poznała małego Wosia, pięcioletniego braciszka Jana. Dzieci na wsi od najmłodszych lat musiały pracować i każde miało jakieś stałe obowiązki. Oczywiście nie były to prace ponad siły. Życie było twarde. Głównym instrumentem wychowawczym była rózga. Ciężko było szczególnie sierotom. Woś był ślicznym dzieckiem. Drobny blondynek ze smutnymi niebieskimi oczyma od razu przypadł Tosi do serca. Gdy jeszcze z płaczem rzucił się w objęcia brata, którego, jak widać kochał i wyczekiwał. Oświadczyła, że go zabiera i że bez niego się nie ruszy. Nie było wielkiego sprzeciwu. Może jeszcze byli do zabrania Franciszka i Walenty. Woś został pierwszym pisklęciem w gniazdku Tosi i Jana. Był ulubieńcem całej rodziny. Zaraz zajęła się nim mama Tosi. Jej najmłodsza córka Kazia, była niewiele starsza od Wosia. Jan pracował dalej w Będzinie i tylko na niedziele i święta przyjeżdżał do żony, dwie noce spędzając w pociągu. Tosia wciąż mieszkała u mamy, razem z siostrami i małym Wosiem. Magistrat włocławski rozpracował plan zabudowy nowej dzielnicy miasta, między linią kolejową a koszarami carskiej kawalerii. Były to kiedyś grunty mieszczanina włocławskiego, pana Kokoszki i stąd nazwano nową dzielnicę „Kokoszka”. Wybór miejsca osiedlenia to bardzo ważny moment. Tosi podobała się nazwa nowej ulicy: „Miła”. To, co skłoniło młode małżeństwo, że wybrali właśnie taką lokalizacje na „gniazdo” zakładanej rodziny, to był głównie koszt i warunki nabycia działki. Warunki te odpowiadały kalkulacjom Jana. Wydał prawie wszystkie swoje oszczędności. Czy decyzja wyboru Kokoszki na gniazdo rodziny okazała się trafna? Czytałem niedawno napisaną kronikę rodzinną, której autorka, w 1939 roku dziesięcioletnia dziewczynka, pisze, że wraz z mamą i rodzeństwem znalazła się pod opieką ciotek i wuja na tym brzydkim, zaniedbanym przedmieściu. Nie wspomina, że było to ukrywanie ich na terenie włączonym do Rzeszy, pod nosem Niemców nadzorujących każdy zamieszkały przez Polaków budynek i groziło najmniej obozem koncentracyjnym dla ciotek i wuja a niechybną śmiercią dla jej mamy i nowo narodzonej siostrzyczki. Opisany przeze mnie, jeden, wyjątkowo dramatyczny epizod tej akcji, w której udział brali również sąsiedzi skwitowała: „Fantazjujesz, to niemożliwe”. Z dzieciństwa zapamiętała jeszcze dzielnicę biedy i nędzy, wśród której się wychowywaliśmy. Zamiast tak ważnych okoliczności pamięta jeszcze kwitnące, wokół domu, jaśminy. Tak to jest ze spisywaniem wspomnień z dzieciństwa. Szczególnie przez dzieci, przed którymi ukrywano okrutną prawdę. Czytelnik kroniki otrzymał obraz niby prawdziwy, lecz jakże niekompletny. To prawda, że było dużo biedy. Nędzy - nigdzie nie spotykałem. Natomiast mieszkali tu ludzie uczciwi i solidarni, gdy było trzeba, gotowi nieść pomoc sąsiadowi z narażeniem własnego życia a dzielnica była może lepszą od tysięcy podobnych w miastach i miasteczkach porozbiorowej Polski. Kokoszka, było to środowisko ludzi niebogatych. Elitę stanowili właściciele posesji i znajdujących się na nich warsztatów rzemieślniczych czy sklepików. Posesjonatami byli również pracownicy, średniego szczebla, fabryk, zakładów przemysłowych i instytucji, w tym pracownicy kolei. Stałe wynagrodzenie, przy kilkuletnim oszczędzaniu, pozwalało na zakup działki, budowę domu i kształcenie dzieci. Większość mieszkańców to lokatorzy powstających domostw: drobni rzemieślnicy, czeladnicy z warsztatów i robotnicy fabryk. Był wreszcie, raczej niewielki odsetek ludzi bez stałego zatrudnienia. Może tej, wybranej przez Jana i Antoninę lokalizacji, w sytuacji krytycznej po latach, zawdzięcza życie znaczna część ich obecnych potomków. Niezbadane są wyroki OPATRZNOŚCI. Jan przemyślał wszystko bardzo dokładnie. Miał wielkie plany a realizacja ich wymagała kilku wieloletnich etapów. Żona i teściowa akceptowały projekty, gdy im przedstawił dokładne wyliczenia. Oszczędności starczy na pierwszą podstawową inwestycje. Z pensji trzeba będzie się utrzymać i odkładać na dalszą realizację pierwszego etapu. Wybrana działka nr 17. to zaledwie wąski pasek gruntu 14,6 metra szeroki a 60,6 długi, za to przy ulicy „nomen omen” Miłej, została natychmiast wykorzystana pod uprawę ziemniaków i innych warzyw. – Ziemia nie może leżeć odłogiem - stwierdziła teściowa i namówiła Jana do zlecenia jeszcze wykopania studni. Jan zgodził się od razu. Woda, potrzebna do podlewania ogródka, przyda się przy planowanej budowie. Wody gruntowe jeszcze długo nie będą zatrute ściekami. Teraz już trzeba „zaciskać pasa” i oszczędzać na wynajęcie trochę większego mieszkania i lokalu na sklep. Uruchomienie sklepu, który prowadziłyby żona z teściową, przyniesie dochód, ważny element kalkulacji i jest warunkiem powodzenia całego planu. Nadarzyła się okazja wynajęcie potrzebnych pomieszczeń w nowo budowanym drewnianym domu na sąsiedniej działce Miła nr, 19. Dwa lata oszczędzania, przez okres budowy, wystarczyły. Na wyposażenie i otwarcie sklepu. Brak jeszcze „kasy” na większe zapasy towarów. Na razie muszą być przyjmowane „w komis”. Gromadzone są środki, kompletowane wyposażenie. Wreszcie nastąpił oczekiwany moment. W dniu św. Jana Chrzciciela 24 czerwca 1884 roku, na imieniny właściciela, sklep: „TOWARY WSZELKIE - A. i J. GALCZAKOWIE” - został uroczyście poświęcony i otwarty. Uroczystość była skromna, co nikogo nie dziwiło. Młodzi muszą się dorabiać. Jan z „wolnego ptaka” stal się „krzakiem”, zapuścił korzenie na tym kawałku własnej ziemi. Stał się Właścicielem gruntu i kupcem, obywatelem miasta Włocławka z czynnym i biernym prawem wyborczym do Rady Miejskiej. Sklep ma powodzenie. Kokoszka się buduje. Potrzebne są podstawowe narzędzia i materiały przemysłowe. Jan z fabrycznego Zagłębia przysyła koleją całe transporty, poszukiwanych towarów, które rozchodzą się błyskawicznie. Są też inne produkty pierwszej potrzeby. Sklep to taki dawny typowy: „szuwaks, mydło i powidło”. Tosia wraz z mamą i starszą siostrą Marysia, mają pełne ręce roboty. Czas przystąpić do realizacji drugiego etapu planu. Sąsiad, z Miłej 15, kolejarz, pan Janowski, wybudował długi parterowy dom szczytem do ulicy. Tylna ściana jest na granicy działki Jana. Od prawej strony jest już ściana domu i zabudowań sąsiadów Matuszewskich, Zmniejszyło to długość potrzebnego ogrodzenia terenu. Ogrodzenie potrzebne, bo większa część placu staje się składem materiałów budowlanych. Jan kupuje je w większych ilościach i nadmiar odsprzedaje z zyskiem. Trochę z dala od ulicy, przy ścianie domu Janowskich powstała bardzo szybko murowana, niewielka „chatka Puchatka”. Dwa okienka i jeden wchód do niej. Wszystkiego trzydzieści metrów kwadratowych, na których, sień, kuchenka ze spiżarnią i jeden pokoik. Za to wykończenie jak najlepsze. W tym domku zamieszkali młodzi i Woś, który jest już uczniem czteroklasowej, miejskiej powszechnej szkoły. Tu otwarto też kantorek sprzedaży materiałów budowlanych, którymi handluje Tosia. Minęło pięć lat małżeństwa „jak z bicza strzelił”. Na świat przychodzi pierwsza córka Jadwiga. Jan oświadcza, całując żonę: „Mamy własną ziemię, własny dach nad głową i własną wodę, teraz czas na własny chleb dla nas i chleb powszechny dla bliźnich”. Projektowanie głównego domu, z piekarnią i sklepem, trwało od dawna i było ulubionym zajęciem małżonków. Dom ma być duży, dla rodziny rozwojowej. Ponad to Tosia zgłasza dodatkowe warunki: ma być zwrócony frontem do ulicy i ma przypominać nie wiejską chatę a szlachecki dworek. Budowniczy, który miał opracować projekt, uśmiał się z tych założeń. Na działce szerokości 14 metrów. Dworek z piekarnią i sklepem, powtarzał. Może zbudujemy dwa oddzielne budynki? Piekarnię ze sklepem od ulicy i trochę dalej „dworek”. Na dwa nie starczy nam środków, brzmiała odpowiedź. Zaprojektował zgodnie ze zleceniem. Gdyby przed znajdującą się po środku bramą ustawić ganek z dwoma kolumienkami a przejazd pod domem, zamienić na obszerną sień, to dom z trzema mansardami od frontu, przy trochę wyobraźni, mógłby uchodzić za dworek. Tosia była zadowolona. Prawą strona parteru to sklep z zapleczem połączone z oficyną od podwórza, gdzie umieszczono piec piekarniczy i pomieszczenie do wyrobu pieczywa. Lewa strona parteru, to niewielkie, ale wygodne trzypokojowe mieszkanie z kuchnią i przedpokojem. Tylna elewacja, prosta jednopiętrowego domu. Nad wjazdem, duży, zadaszony balkon, na który prowadzą, zewnętrzne, też zadaszone, drewniane schody. Z balkonu wejście do dużej sieni pierwszego piętra a z niej wejścia do czterech niewielkich mieszkanek i stryszku. Woś otrzymał na piętrze, oddzielny pokoik z mansardą, z wejściem z piekarni. Projekt został zatwierdzony, tylko za zgodę na rozpoczęcie budowy i nadzór trzeba zapłacić sporo rubli. Opłatę wyliczają w zależności od przewidywanego kosztu budowy. Jest problem, bo na placu już sporo materiałów, a kasa na razie nie wytrzymuje takiego wydatku. Bez zezwolenia nie wolno rozpoczynać budowy. Jan znajduje wyjście. Jest pewne niedopatrzenie w rosyjskich przepisach. Jeśli nowo wznoszony budynek, ma już wybudowany komin, to oznacza, że budowa jest tak zaawansowana, że nie podlega rozbiórce. Właściciel podlega karze pieniężnej, która wynosi tylko około jedną dziesiątą urzędowych opłat za zezwolenie. Następuje mobilizacja sił. Przez sobotę niedzielę i dwie noce staje główny komin piekarni i kawał ściany. Budowa jest zawansowana, Zjawia się „stójkowy” i jego zwierzchnik. Przyjmują obfity poczęstunek, piszą protokół. Jan płaci „sztraf” i można spokojnie budować dalej. Teraz mury rosną do góry. Zakończono więźbę dachową, zgodnie ze zwyczajem, uroczystym zdejmowaniem wieńca. Ekipa budowlana zadowolona. Wprawdzie Jan musi opuścić towarzystwo, bo wyjeżdża do Będzina. Tosia spełnia wspaniale rolę gospodyni. Można wypić i jest, czym zakąsić. Wszystkie środki trzeba przeznaczyć na budowę i wyposażenie piekarni. Reszta domu musi zostać na razie w stanie surowym. Wreszcie „zapięto ostatni guzik”. Piec ma dobry ciąg i piecze równo. Budował go majster zduński Malendowicz. Robota opłaciła mu się nie tylko finansowo. Zakochał się w Marysi, siostrze Tosi i to z wzajemnością. Wszedł do rodziny. Jego syn i wnukowie byli też dobrymi zdunami. Stawiali wszystkie nasze piece i kuchnie. Do mego ojca zwracali się: „wujku”. Dopiero teraz, po latach, na podstawie informacji przekazanych przez ciocię Hankę, dowiedziałem się, jakie to było pokrewieństwo. Piekarnię sprawdzała „Komisyja Urzędu Zgromadzenia Starszych Cechu Piekarzy Miasta Włocławka”, zgodnie z odnośnym artykułem postanowienia Księcia Namiestnika Królewskiego z dnia 31 grudnia 1816 roku. Oceny są pozytywne. Piekarnia może zostać otwarta i uruchomiona. Prowadzenie piekarni wymagało dyplomu mistrzowskiego. Jan jest teraz właścicielem piekarni. Podobnie jak w Będzinie, gdzie nadzoruje pracę mistrzów zmianowych i tu zatrudnił mistrza, odpowiedzialnego za produkcję pieczywa. Przedstawia „Komisyi” jego dyplom. Formalności zakończono, zgodnie ze zwyczajem, poczęstunkiem i zaproszeniem na uroczyste poświęcenie i przyjęcie z okazji otwarcia. Teraz jeszcze nad sklepem zamocowano piękny szyld, zgodnie z przepisami, po polsku i po rosyjsku: „PIEKARNIA JAN GALCZAK”

Rozdział IV

WŁASNYMI SIŁAM

Chińczycy uważają, że cztery ósemki w dacie zapewniają szczęście i pomyślność przedsięwzięciu. O tym na pewno nie wiedziano, gdy w któraś sierpniową sobotę 1888 roku odbywało się uroczyste poświęcenie piekarni a następnie, oczekiwane przez wielu, wydarzenie: przyjęcie dla zaproszonych gości i dla „swoich”, dla mieszkańców Kokoszki. Jan z rodziną mieszka tu już kilka lat. Wiadomo, dorabiają się. Teraz musi się „wkupić”. Musi udowodnić, że jest „swój” w tworzącej się, przeważnie również jak on, niedawno tu osiadłej społeczności. Sąsiadów z ulicy Miłej jeszcze nie ma zbyt wielu. Ulica to zaledwie kilka, przeważnie drewnianych domów. Strona wschodnia to jeszcze w większości puste parcele aż do torów kolejowych. Ulica Zimna, to droga gruntowa, od ulicy Kapitulnej, przez puste ugory zwane „Maćka Pole”. Zabudowana jest, przeważnie tylko południowa strona ulicy Kapitulnej. Nazwanej prawdopodobnie tak, bo prowadziła wśród sadów i pól, opadających malowniczo, do płynącej w dole Zgłowiączki a stanowiących własność kanoników włocławskiej kapituły katedralnej. Nowa dzielnica jest jeszcze słabo zaludniona. Za to tonie w zieleni. Pełno tu starych drzew i krzewów bzu i jaśminu. Przy powstających domostwach zakładane są sady i ogrody warzywne. W przygotowaniach „uroczystości” pomagają spontanicznie sąsiedzi i znajomi. Wspólnymi siłami kompletuje się potrzebną zastawę i wyposażenie. Z desek piekarniczych powstają zaimprowizowane stoły i ławy. Kobiety, według wskazówek Tosi i jej mamy, przygotowują, częściowo w swych kuchniach, potrawy z dostarczonych surowców. Panuje ogólna wesołość. Udział w pracach bierze dużo młodzieży. Panuje ogólna wesołość. Zaproszeni goście dopisali. Jest ksiądz wikary od św. Jana, który dokonywał aktu poświęcenia. Kokoszka jeszcze nie ma własnej, oddzielnej parafii. Są władze cechu piekarzy. Są osoby, współpracujące przy budowie i wyposażeniu piekarni. Dla sąsiadów i znajomych mieszkańców Kokoszki wstęp jest wolny. Do nich nie rozsyła się zaproszeń. Wystarcza tylko znajomość z gospodarzami. Stroje odświętne, wyrażają szacunek dla gospodarza. Wszyscy traktowani są jednakowo. Nie jest ważnym stan zamożności czy pochodzenie. Przyszedł młody Żyd Gąsiorowski w odświętnym czarnym chałacie i nikogo nie dziwi, że siedzi przy stole w „jarmułce” na głowie. Nikt go nie namawia do bigosu czy kiełbasy na gorąco. Jest dobrym sąsiadem, też właśnie wykańcza w sąsiedztwie murowany domek na warsztat krawiecki i siedzibę rodziny. Jest zaprzyjaźniony z Janem Niemiec Schendel, który przy drodze prowadzącej do brodu przez Zgłowiączkę założył piękny sad z pasieką i też się buduje. Co jedzono i pito? Musiała stać na dostarczonych krzyżakach i uroczyście odbita, solidna beczka piwa. Włocławek słynął z browarów i dobrego „biskupiego” piwa. Sierpień to jeszcze lato. Lata były niegdyś upalne a zimy śnieżne i mroźne, Podawano pewnie jakiś chłodnik kujawski. U piekarza nie brakowało świeżego chleba do głównych dań, którymi były, jak sobie wyobrażam, wyżej wspomniane: nieśmiertelny bigos i kiełbasa na gorąco. Zaproszonym gościom podano na pewno coś wykwintniejszego. Przyjęcia i poczęstunki z okazji otwarcia kolejnych warsztatów rzemieślniczych, ta swoista forma promocji, pokazywały, jakże różny od obecnego, charakter mieszkańców ówczesnego przedmieścia. Świadczyły o ich „naturalnej” kulturze. Czym się różniły? Jakimś, niewymuszonym, społecznym zaangażowaniem, jakąś tworzącą się od razu wspólnotową więzią „swoich”. Nie mówiąc już o znacznie wyższej kulturze osobistej prostych ludzi. Nie było ani pijaństwa, ani awanturnictwa. Toczyły się poważne rozmowy o sprawach dnia codziennego. Żarty i opowiadane facecje zachowywały pewien poziom przyzwoitości. Podobne imprezy, zależnie od pojemności sakiewki, organizowano z okazji ważnych uroczystości rodzinnych. Kojarzono pary i omawiano „mariasze”. Tu zdarzały się nieporozumienia, o różnym nasileniu emocji, kończące się nieraz odwiedzinami u jakiegoś felczera. Muszę tu opowiedzieć o ostatniej takiej imprezie na ulicy Miłej, która się kojarzy w mej pamięci z „Ostatnim Zajazdem na Litwie”. Było to dokładnie 50 lat później, w roku 1938. Na naszej ulicy, w dwupiętrowym domu, mieszkał młody elegancki mężczyzna. Kolega z podwórka pokazując go kiedyś powiedział szeptem; to „Stasiek-złodziej”. Zjawiał się bardzo rzadko. Częściej przed domem pokazywała się policja. Za to, niemal codziennie wychodziła na spacer z pieskiem, śnieżno białym szpicem prowadzonym na czerwonej smyczy, jego żona, czy towarzyszka życia. To była „szprycha”! Blondyna, może „dwudziestka” na moje wówczas trzynastoletnie oko. Latem zawsze w obcisłych sukienkach w kapelusiku i rękawiczkach prawie do łokcia. Gapiliśmy się jak pięknie szła na swych wysokich obcasikach. Jakby się urwała z afisza amerykańskiego filmu. W parterowym domku naprzeciwko mieszkali rodzice Staśka. Tu właśnie, w którąś letnią sobotę rozpoczęła się, ta pamiętna impreza. Mieszkanie, od strony podwórza, połączono z wypożyczonym namiotem, gdzie ustawiono stoły. Od rana kursowały dorożki zwożące „zaopatrzenie” i gości. Po południu słychać już było muzykę i śpiewy, z powtarzanym, „Sto lat…” i szum jak w ulu. Jedzono, pito, śpiewano i tańczono do białego rana. Znowu kursowały dorożki. W niedzielę, przed południem przerwa, na pójście do kościoła. Podobno ksiądz u św. Stanisława zebrał na tace jak nigdy. Po kościele ciąg dalszy. Wywołał mnie mój przyjaciel Władek. – Chodź, pójdziemy do Staśka. Zapraszają wszystkich z naszej ulicy. Dla „swoich” wstęp wolny. Wybierałem się, ale mama mnie przyhamowała. W poniedziałek wracałem ze szkoły. Dorożki zabierały rozbawionych gości. Widać impreza dobiegała końca. Doszedłem już do okien, przez które chciałem zajrzeć do środka. Za rękaw chwyta mnie Władek. W ręku trzyma pączka. Buzie ma umazana jakimś ciastkiem. – Chodź – namawia, - są jeszcze ciastka i lemoniada. Namyślam się przez chwilę. A tu łomot. Na ulice, pod nasze nogi wypada okno razem z ramą. Wyskakuje facet w poszarpanej białej zakrwawionej koszuli i czarnym garniturze z urwaną klapą a za nim drugi, też wizytowo ubrany, z toporkiem w ręku i gnają w stronę ulicy Kapitulnej. Przez okno widzę zastawiony stół i siedzących tam gości. Jakby nic się nie stało. Tylko kilka osób robiło porządek, podnosząc jakieś krzesła i wycierając podłogę. Po chwili wraca facet z toporkiem. Zbiera połamaną ramę okienna. Zgarnia szkło. Nie umie się łachudra zachować przy stole. – Podsumowuje wydarzenie – zwracając się do nas, gdy pomagamy zbierać kawałki szyb. To był schyłkowy okres „swoich” na ulicy Miłej. Tylko nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Zmieniła się i ta warstwa społeczeństwa. „Złodziei- dżentelmenów” zastąpili wyzuci z sumienia: oszuści, bandyci, oprychy i zbiry, często w eleganckich garniturach i luksusowych samochodach. Na podstawie moich obserwacji w z innych krajów, mogę stwierdzić. że jeśli chodzi o odsetek tego niechlubnego marginesu społecznego, to należymy do światowej czołówki. Piekarnia ruszyła pełna parą. Pieczywo smaczne i poszukiwane. Zatrudniono bardzo dobrych piekarzy. Jan nie musi ich nadzorować. W Będzinie zorganizował rodzaj kursu przygotowującego do egzaminów mistrzowskich. Uczy technik piekarniczych i obowiązujących przepisów. Kieruje teraz dwiema piekarniami. Własnej nie może poświęcać dużo czasu. Pracuje kilkanaście godzin na dobę. Wiele nocy spędza w pociągu. Nieprzerwanie trwa wykończenie domu. Tosia dzielnie towarzyszy mężowi w tym trudzie. Dzieci, dom, pod nieobecność męża, wszystko na jej głowie. Trudno „wiązać koniec z końcem”. Mimo to, oko młodej gospodyni raduje postęp robót. Plan jest realizowany bez zakłóceń. .W codziennym trudzie dni płynęły jak przesuwane ziarenka różańca. Rodzina już w nowo wykończonym, wygodnym mieszkaniu. Wygodnym oczywiście na ówczesne warunki. We Włocławku jeszcze nie wybudowano elektrowni. Podstawowym oświetleniem są lampy naftowe i jeszcze powszechnie używane świece. Wodę trzeba ciągnąć ze studni kubełkami mocowanymi do długiego łańcucha nawijanego na drewniany walec. Brudną wylewano po prostu na jezdnię ulicy. Obiekt, do jakiego „nawet król piechotą chodzi”, tak zwana „wygódka”, ukryta w końcu działki, za krzakami dzikiego bzu. Nowe mieszkanie zaludnia się. Rodzą się córki w roku 1889 Władysława, w roku 1891 Felicja. Trzy córki! Przejmą ideę ojca, czy wyfruną w świat i trzeba zacząć oszczędzać na posag? Za mąż wyszła druga szwagierka Jana, Julcia. Nazywaliśmy ją „babcią-ciocią Rosińską”. Nie dopytałem się, jaki był los mamy Tosi, naszej prababci Józefy Klimaszewskiej. Kiedy opuściła córkę i zięcia? Dokąd się przeniosła? Kiedy zmarła? Nie wiem, kiedy czwarta córka Kazimiera wyszła za mąż. Nazywała się Adamczewska. Znałem jej córkę Władzię, jej męża Józefa Leśniewskiego i drugą Janinę, jej męża Rutkowskiego, oraz dzieci z tych małżeństw, wnuki cioci babci Kazimiery. O babci Julci Rosińskiej i jej rodzinie, postaram się jaszcze napisać. Niestety, druga wojna światowa przerwała kontakty. Jan i Tosia zostali sami na gospodarstwie. Trzeba zatrudnić „pomoc” do dwóch sklepów i domu. Zlikwidowano mieszkanie przy sklepie wielobranżowym w sąsiednim domu, który Tosia prowadzi odtąd sama. Czeka, aż córki dorosną i pomogą. Jan musi częściej dojeżdżać do Włocławka. Dwie noce każdego tygodnia spędza w pociągu. We Włocławku powstało szereg zakładów przemysłowych i powstają dalsze. Miasto się rozwija. Ulica Miła otrzymuje brukowaną jezdnię, krawężniki i rynsztoki, którymi w dalszym ciągu płyną ścieki „do nikąd”. Na naszej działce też powstają dalsze inwestycje. Piec piekarniczy jest opalany drewnem. Szczapy przywożone z lasu, trzeba rozłupywać na cieńsze, suszone jeszcze na piecu. Konieczna jest drewutnia, szopa, na zapas drewna. Przybywa mieszkańców miasta. Poszukiwane są niedrogie mieszkania. Tą szansę trzeba wykorzystać. Zostaje wynajęty „domek”, i cztery mieszkanka na piętrze. Jan wydłuża oficynę, w której znajduje się piekarnia i powstaje tu jeszcze jedno mieszkanie dwupokojowe z kuchnią. Ta z córek, która wyjdzie pierwsza za mąż, będzie mogła tu zamieszkać. Trzeba wybudować ciąg komórek. Każdy z lokatorów musi mieć gdzie przechowywać opał na zimę i różne zapasy. Niektórzy trzymają tu króliki, gołębie a nawet kozy. Tym inwentarzem zajmują się przeważnie dzieci. Połowa działki jest już zabudowana, reszta aż do ulicy Zimnej, służy jako ogródek warzywny. Wynajmowanie mieszkań, przynosi dodatkowy dochód. Rodzina powiększa się. W roku 1896 przychodzi na świat czwarta córka Stefania a w 1898, z dawna wyczekiwany syn, Kazimierz, mój ojciec. Jan podsumowuje swe osiągnięcia. Skończył czterdziesty rok życia. Rosjanie mówią: „tritcat nie żenat, sorok nie bogat –sowsiem durak” Udała się podstawowa część planu. Ma dobrą stałą pracę. Ma dobrą kochającą żonę i dostatni dom. Wspólnym wysiłkiem stworzyli bazę materialną dla siebie, na stare lata i dla dzieci. Marzyli mu się synowie, lecz trzeba przyjmować, „co Bóg daje”. Ma przed sobą jeszcze kilkanaście lat pracy i ma jeszcze dalsze projekty do zrealizowania. Niema mowy o spoczywaniu na laurach. Nadchodzi koniec wieku XIX. Jedni wypełniają kościoły i spędzają dni na modłach, inni bawią się, piją na umór. Może nadchodzi czas Apokalipsy? Wielkie mocarstwa europejskie i Japonia pęcznieją od zdobyczy terytorialnych. Konflikty interesów muszą doprowadzić do wielkiego starcia. W Rosji kiełkuje wielki bunt społeczny. Reakcja cara to dolewanie oliwy do ognia. Sprawy polskie są głównym tematem w kraju. Jedni są za pozytywną pracą, w istniejących warunkach, inni za zbrojnym przewrotem. Józef Piłsudski organizuje grupy bojowe. Roman Dmowski wzywa do spokojnej pracy dla podniesienia kultury i dobrobytu polskiego społeczeństwa. Henryk Sienkiewicz pisze ku pokrzepieniu serc. Włocławek nawiedza epidemia ospy. Wprawdzie już dawno wynaleziono szczepionkę. Powszechne szczepienie wprowadzono dopiero w Niepodległej Polsce. Na razie choruje i umiera wiele ludzi. Zachorowała również dziesięcioletnia Władzia. Cudem udało się ją uratować, jednak na buzi zostaje kilka śladów. Nieszczęścia chodzą zwykle parami. Jan ulega nieszczęśliwemu wypadkowi. Cofając się, gdy przenosił na ramieniu deskę z kilkunastoma bochenkami świeżego chleba, wpadł na plecy do kanału, do którego wyrzuca się z pieca resztki nie do końca wypalonego drewna, aby po zalaniu wodą, stało się poszukiwanym „węglem drzewnym”. Wypadek jest poważny. Uszkodzenie kręgosłupa. Leczenie przewiduje się bardzo długie, Jest obawa trwałego kalectwa. Ma również poważne konsekwencje finansowe. Kończy się możliwość pracy w Będzinie, co jest znacznym zmniejszeniem dochodów. Czy to koniec wielkich planów? Czy czeka go los inwalidy, skazanego na pomoc innych?

Rozdział V

BUDUJMY WSPÓLNY DOM

Woś ukończył naukę w szkole powszechnej, praktykę w kilku piekarniach, Miał swój pokoik na pierwszym piętrze, spokój do nauki. I on, śladem brata i dzięki jego znajomościom w klasztorze, korzystał z tajnego nauczania. Jest zapalonym samoukiem. Tylko nie ma zdolności do nauk ścisłych. Jest ciekawy świata, innych kultur. Interesuje go historia, literatura. Brat sprowadza go na ziemię. Trzeba mieć najpierw, z czego żyć. Zabiera go do Będzina i zatrudnia w kierowanej przez siebie piekarni. Tu mieszka rodzina, Żonaty brat Tosi, Wacław. Mają duże mieszkanie, Wojciech dostaje wolny pokoik. Córka Wacława jest od Wojciecha o dziesięć lat młodsza. Jest dorodną panną. Wydaje się być przychylną młodemu lokatorowi. Woś jest po uszy zakochany. Z natury nieśmiały, przeżywa męki. Boi się „kosza” i śmieszności. Czy nie pomyślą, że wykorzystał gościnność? Nie wie co robić. Wypadek Jana powoduje radykalne zmiany w życiu rodziny. Wojciech natychmiast wraca do Włocławka. Musi zająć się piekarnią. Jan od około roku jest przykuty do łóżka. Usztywnienia, masaże. Szczęśliwie mija bezwład nóg. O większym wysiłku i dalekich podróżach nie ma już mowy. Wojciech przyznaje się bratu, że jest w Będzinie dziewczyna, w której jest zakochany i nie wyobraża sobie bez niej życia. A czy ona wie o tym? – pyta brat. - Nie wiesz? Może się domyśla. A dawno ją znasz? Od dziecka? To wiem już, o kogo chodzi i cieszę się bardzo. Siadaj w pociąg fujaro, jedź do Będzina i oświadczaj się, bo ci sprzątną dziewczynę z przed nosa – wyjaśnia i decyduje Jan. Nieśmiały konkurent jedzie i wraca załamany. Co tam zaszło? Niech zostanie tajemnicą. W Będzinie mieliśmy ciocię Rucińską a Wojciech wrócił do swego pokoiku z mansardą, do swoich książek Prenumeruje polskie miesięczniki literackie z Krakowa, które przepuszcza rosyjska cenzura, zagłębia się w studiowaniu Pisma Świętego. Ani mowy nie ma o małżeństwie. Jest przystojny i miły. Dziewczęta z sąsiedztwa tylko jego oblegają ze swymi specjałami do wypieku w piekarniczym piecu. Odtąd poświęci się, nie szczędząc sił, realizacji planów brata, Będzie pracował dla jego dzieci i wnuków. Będzie żył ich radościami i smutkami, nigdy nic dla siebie nie żądając. Czy potrafią to docenić? Tu muszę wyprzedzić wolno płynący czas w moim opowiadaniu o kilkadziesiąt lat. Zawsze dziwiliśmy się, że dziadek-stryjek Wojciech się nie ożenił, że był starym kawalerem. Kiedyś zagadnąłem go na ten temat. Nie odpowiedział. Zauważyłem, że sprawiłem mu wyraźną przykrość. Ojciec powiedział mi tylko, że dziadek-stryjek przeżył jakąś tragedię miłosną, która bardzo go odmieniła. Aby nie uszło mej pamięci pewne wydarzenie, pozwolę sobie czasem antycypować niektóre fakty. W latach pięćdziesiątych XX wieku jeździłem kilkakrotnie do Legnicy, do kwatery wojsk radzieckich, gdzie zapraszali mnie jako konsultanta w sprawie budowy lotniska. Ojciec prosił, żebym wstąpił do Będzina i odwiedził rodzinę Klimaszewskich i Rucińskich. Zboczyłem z trasy. Pod podanym adresem otworzyła mi sympatyczna staruszka to była ciocia Klimaszewska, synowa Wacława Była również jej córka. Bardzo ucieszyły się z mojej, choć niezapowiedzianej, wizyty. Obsypały mnie pytaniami, o rodzinę we Włocławku.. - Idź, powiedz cioci, jakiego mamy gościa. - Poprosiła ciocia. Po jakimś czasie córka wróciła z drugą miłą staruszką, ciocią Rucińską. Po serdecznym przywitaniu, przy jakiejś kawie, ciocia Rucińską interesowała tylko jedna osoba dziadek-stryjek Wojciech. – Czy jest zdrów, jak wygląda, co porabia? a łzy pokazywały się w kącikach oczu, które szybko wycierała trzymaną w ręku chusteczką. A dziadek-stryjek, gdy opowiadałem o tym spotkaniu. Wysłuchał relacji. Nie pytał o nic. Odszedł, gdy skończyłem. Po chwili zauważyłem, że stoi przy oknie w drugim pokoju, szepcze jak zwykle swoje modlitwy, tylko po twarzy płyną łzy, których nie ociera. Wycofałem się cichutko. To była wielka miłość! Wracajmy do dawnych czasów. Korzystanie z „Drogi Żelaznej” nie jest takie tanie. Lśniące czystością wagony i dworce. Wytworne restauracje dworcowe. Jeszcze niewielu pasażerów. Nie wszystkich stać na taki luksus. Są wprawdzie cztery klasy. Najtańsza to ławki w towarowym wagonie. Mój znajomy mnich buddyjski przekonywał mnie o wyższości pieszego wędrowania nad innymi sposobami przemieszczania się a szczególnie nad jazdą samochodem: Pieszo wędrujesz długo, nieraz bardzo długo, lecz ile możesz w tym czasie przemyśleć, ile ważnych problemów rozważyć. Droga – nastraja do rozmyślania, – co czeka cię za zakrętem, za horyzontem i dalej w życiu. Prowadzenie samochodu: na poważne rozmyślanie niema ani warunków, ani możliwości. Pomyśl czy nie straciłeś więcej niż zyskałeś na tym pośpiechu? Ostatecznie korzystaj z obcego transportu. Jan, podróżując przez siedemnaście lat między Będzinem i Włocławkiem, w pociągach miał wiele czasu na rozmyślania. Były to „plany walki” dwojga młodych ludzi zapewnienie rodzinie trwałego dobrobytu. Teraz, rozmyślając przykuty do łóżka, zdaje sobie sprawę, że jest unieruchomiony, może na zawsze. Udało mu się zrealizować podstawową część planu. Dziękuje za to Bogu i przyjmuje z pokorą to, co go spotkało. Wszak zdążył zabezpieczyć się materialnie na taką okoliczność i ma dobrą opiekę kochającej rodziny. Realizacja projektu wymaga jeszcze wielu lat. Czy dla dzielnej żony nie będzie to ponad siły? Czy znajdą wśród swych dzieci wykonawców, kontynuatorów, których może wspierać tylko radą? W czasie choroby brata, Wojciech wiele czasu spędzał pielęgnując go i na rozmowach o planach na przyszłość. - Musisz się koniecznie ożenić. - Tłumaczył Jan. - Jesteś nie tylko moim bratem, ale również, przybranym synem. Uczestniczysz w naszym majątku tak samo jak każde z moich dzieci. Sprowadzisz żonę, weźmiecie na razie jedno z mieszkań, na przykład to w „domku”. Piekarnię trzeba unowocześnić i rozbudować. Liczę na ciebie i na Kazika, bo z dziewczynami nigdy nie wiadomo. Na wolnej części działki wybudujemy wielki nowoczesny dom ze wszystkimi wygodami. Pomieścisz się ty z rodziną. Zmieści się Kazik. Może i które dziewczyny ze swymi rodzinami. Jeśli wszyscy będą pracować wspólnie, jeśli uda nam się utworzyć takie rodzinne przedsiębiorstwo, za kilkanaście lat wykupimy sąsiednie działki a tu powstanie fabryka dobrej zdrowej żywności. To był ten wieloletni, docelowy projekt, który zaszczepił również memu ojcu. Projekt do zrealizowania w każdym normalnym kraju. W czasach, które nadeszły i w naszych warunkach, pełna „Utopia” jak się okazało. Jan nie był prorokiem. Rzeczywistość pokrzyżowała ambitne plany. Czy wybrał właściwą drogę życia? Aby osiągnąć wielki sukces, trzeba: umieć zdobyć potrzebne środki; znaleźć się w odpowiednim czasie, w odpowiednim miejscu i mieć szczęście. Ułatwia to jeszcze brak takich cech jak honor, czy sumienie.. Środki; - zdobywał. Czas; - nie był najgorszy. Miejsce; – szkoda, że to nie była Ameryka. Szczęście; - jeśli chodzi o warunki do zrealizowania założonego planu, to miał pecha. Sumienie; - bywają tacy „bohaterowie”, którzy podejmują ryzyko, nie zważają, że dotyczy ono również najbliższych. Jan żył w czasach, w których płodzenie i rodzenie dzieci, dla ludzi głęboko wierzących i religijnych, było konsekwencją zawartego przed Bogiem i ludźmi małżeństwa. Nie było państwa opiekuńczego. Nie było ubezpieczeń socjalnych. Zabezpieczeniem dla potomstwa i na starość, był tylko zgromadzony majątek i własna rodzina. Oczywiście, przyjmowano też taką filozofię życia: „Dał Bóg dzieci da i na dzieci. Aby tylko je odchować i fru… niech lecą z gniazda na swoje. A na starość trzeba sobie coś odłożyć”. Była to „filozofia ptaków”. Wydaje się, że Jan, może widząc rozproszenie i nie lekkie życie własnego rodzeństwa i ich rodzin, preferował ”filozofię mrówki”. Mrówki mają jeden cel: Wychowanie następnych pokoleń i budowę mrowiska, które je zabezpieczy. Mrowisko zalewane przez wody powodzi, ratuje się w ten sposób, że mrówki łącząc się nóżkami, tworzą żywą tratwę. Zatopione i martwe też jeszcze służą rodzinie. Do tego poświęcenia zmusza je zakodowany w genach instynkt, prawo zachowania gatunku. W społeczeństwie ludzkim, takim naturalnym, „spoiwem” jest więź rodzinna. Silne rodziny to silny naród odporny na wszelkie „powodzie i wiry „rzeki czasu”. Tylko tu jest problem: Brak ochotników na „mrówki robotnice-bohaterki”. Minęło 60 lat We Włocławku domek rodziców, na części działki od ulicy Zimnej, pęka w szwach. Jest okres urlopowy epoki prób budowy „socjalizmu z ludzką twarzą”. Piekarnia ojca, skradziona podstępnie przez najuczciwszą władzę świata, dogorywa eksploatowana kilka lat, bez remontu i konserwacji, przez miejską spółdzielnie. Im więcej produkują, tym większa strata i więcej trzeba dopłacać do produkcji kitu, nie chleba, jak go nazywa dziadek-stryjek. Dom od ulicy Miłej rozpada się. Komorne płacone przez lokatorów nie starcza na opłacenie dozorcy, żeby pozamiatał ulicę. Zjazd rodzinny. Jest moja siostra Alina z mężem i dziećmi. Jest Bożenka z rodziną. Mój syn Marek chodzi do szkoły we Włocławku. Przywiozłem moją młodą żonę. Jest wesoło i rodzinnie. Chodzimy na spacery z całą gromadą dzieci. Mnie nie odstępuje kilkuletni siostrzeniec Jaruś. Zaprząta go jedna myśl: - Wujku, zbudujmy tu taki wielki dom dla całej naszej rodziny. Chodźmy dowiemy się czy nam wypożyczą ten duży dźwig. Czy to noże tak liczne zgromadzenie potomków ściągnęło „cień” Jana. On tak marzył, żeby słyszeć tu gwar wesołych, młodych głosów rodziny. Przecież to dziecko odbierało myśli swego pradziada, które krążyły wśród tych ruin jego materialnych „śladów”! Było minęło. Rozwijał je „wiatr historii”. A może zniszczyła tylko ludzka głupota? Jan nie rezygnuje z pomysłu założenia rodzinnego przedsiębiorstwa. Zdaje sobie sprawę, że jego dobry brat nie będzie „wojownikiem” walczącym z przeciwnościami. Wątpliwe czy kiedyś założy rodzinę. Może być pracowitym solidnym pomocnikiem. Czy może liczyć na córki I na syna? To się dopiero okaże. Z budową wielkiego domu i fabryki trzeba jeszcze długo czekać. Rodzina wita nowy wiek spokojnie z ufnością w Boską Opiekę. Jan mimo bólu, stara się chodzić, wspierając na kulach. Dni wypełnia codzienna praca. Starsze córki chodzą na pensję dla dziewcząt, Od najmłodszych lat muszą pracować, pomagać mamie w gospodarstwie, uczyć się domowych robótek. Pomagają w obsłudze sklepów. Jan pilnuje, żeby każda zapoznawała się z pracą w piekarni. Dom staje się coraz bardziej zasobnym, mieszczańskim domem. Przybywa ładnych drogich mebli i sprzętu domowego. Pełno pracochłonnie wykonywanych serwetek i makatek. Dziewczęta musiały uczyć się od najmłodszych lat gospodarstwa domowego i ręcznych robótek.. Z córkami, jak Jan przewidywał, nie wszystko układa się tak jak sobie marzył. Najstarsza Jadwiga wychodzi za mąż. O jej pierwszym mężu niewiele wiemy. Dopiero kilka lat przed śmiercią cioci Hanki dowiedziałem się od niej, że jej pierwszy mąż nazywał się Brzozowski. Nie zdążyłem się dopytać, kim był i co się z nim stało. Musiał umrzeć wkrótce po ślubie, bo ciotka wyszła ponownie za Marcina Kramarskiego, z którym zawarła ślub kościelny. Marcin był z zawodu rzeźnikiem. Tu zaczyna mi się coś kojarzyć w pamięci. Dziadek-stryjek Wojciech wspominał mi kiedyś, że odbył praktykę rzeźniczą. Znał się bardzo dobrze na produkcji wędlin. Nigdy tylko nie dał się uprosić naszej mamie na zabicie choćby kurczaka. Jestem pewien, że ta praktyka była spowodowana usiłowaniem włączenia wędliniarstwa, które było specjalnością Marcina i młodej pary, do wspólnego, rodzinnego przedsięwzięcia. Jan wciąż marzy o rodzinie trzymającej się razem. Budował dodatkowe mieszkania, dla dzieci z ich przyszłymi rodzinami. Jadwiga, może pod wpływem męża, nie akceptowała tych pomysłów. Zażądała posagu, rezygnując z partycypacji w majątku rodzinnym. Zamierzali razem wyjechać do Ameryki i tam się dorabiać. Posag otrzymała, choć było to poważnym obciążeniem i pierwszym wyłomem w planach ojca. Czy pozostałe córki uda się utrzymać w rodzinnej wspólnocie? W roku 1903 przychodzi na świat piąta córka Anna. Marzyli o czterech synach i córeczce. Trudno! Wielką nadzieją i oczkiem w głowie Jana jest syn jedynak. Może on podejmie plany ojca lub, chociaż nie pozwoli żeby się zmarnowało to, czego dokonał. Syn ma się uczyć i ukończyć jak najlepsze szkoły. Kazik był zdolnym uczniem. Z dobrym świadectwem rosyjskiej szkoły zdał egzamin do niedawno otwartego niemieckiego, prywatnego gimnazjum handlowego. Czesne było dość wysokie, ale szkoła dawała, poza wykształceniem ogólnym, dobrą znajomość prawa handlowego, księgowości, języka niemieckiego, oraz prawo wstępu na wyższe uczelnie europejskie. Jan dość wcześnie wprowadził syna w swe plany-marzenia. Wcześnie też jak, wszystkie dzieci, pod okiem stryja poznawał zawód piekarza. Kazik nie był „kujonem”. Kochał ojca i nie chciał zrobić mu przykrości, uczył się dobrze. Jednak zamiast tyrania w piekarni, marzyły mu się dalekie podróże, poznawanie świata. Przy tym był wesołym normalnym chłopcem. Wiele wolnego czasu spędzał w pobliskich koszarach rosyjskich huzarów. Konie to jego „hobby”. Tam też polubili „małego Polaczka”. Pozwalali pomagać przy obsłudze koni i w nagrodę nauczyli konnej jazdy. Kiedyś grałem z chłopakami w piłkę na ulicy Zimnej, która chyba jeszcze do tej pory przypomina wiejską polną drogę. Piłka wpadła nam do ogródka naszej sąsiadki pani Matuszewskiej. Chłopcy bali się wchodzić na teren krewkiej staruszki. Piłka leżała sobie na środku grządki marchewki. Co było robić? Przeskoczyłem przez płot, chwyciłem piłkę, ale rozszczekał się pies pani Matuszewskiej, ona sama wybiega grożąc laską, stara się spuścić psa i krzyczy: Ja ci pokaże, niedawno goniłam tu twego ojca i widzę, że wychował takiego samego „ananasa”. Rzuciłem piłkę chłopakom i udało mi się dobiec płotu na sekundę przed psem. Jest rok 1913. Jadwiga wyjeżdża do Ameryki. Mąż ma dojechać, po zlikwidowaniu interesów. Nie wiemy w czyich rękach znajduje się posag. Jadwiga jest już na miejscu, znalazła pracę a mąż wciąż likwiduje krajowe gospodarstwo. Okazało się, że nie zdążył do wybuchu wojny. Po wojnie też mu się nie spieszyło.. Rodzinę spotyka wielkie nieszczęście. Na atak serca umiera żona i matka Antonina. Miała dopiero 47 lat. Ten cios dotyka wszystkich. Jest jak grom z jasnego nieba. Starsze córki są już dorosłe a młodsze dzieci odchowane. Kazik ma 15 lat a najmłodsza Haneczka 10. Życie ulega całkowitym zmianom. Ojciec był formalną a mama faktyczną głową rodziny, motorem napędzającym „mechanizm rodziny”. Może serce nie wytrzymało tego obciążenia. Jan przeżywa bardzo śmierć żony. Czuje, że fundament jego „wielkiej budowli” okupiony tak olbrzymim wspólnym trudem, leży w gruzach. Stracił nie tylko ukochaną żonę, ale współ realizatorkę wszystkich planów. Czy było warto podejmować taki wysiłek? Haneczka, to dziecko powodowane wyłącznie jakimś wewnętrznym wezwaniem, idzie do katedry. Tam, w kaplicy Matki Boskiej, klęczy zalana łzami i prosi: Mateczko Najświętsza. Matko Boża bądź Ty moją mamą, zastąp mi moją mamusię, która poszła do nieba, do Ciebie. Stefania, która najlepiej opanowała zawód i prawie jak kwalifikowany piekarz wykonuje wszystkie czynności nie za ciężkie dla dziewczyny, zakochała się w młodym pracowniku, któremu Jan pomógł zdać egzamin mistrzowski. Stach Dutko ma inne plany, chce założyć własną piekarnię na wsi. Drugi posag zmniejsza kapitał zakładowy. Jan już się nie sprzeciwia. Trzeba zlikwidować sklep wielobranżowy u pani Matuszewskiej, który po śmierci matki prowadziły córki. Koniec ambitnych wielkich projektów. Plan minimum, to nie pozwolić, żeby się zmarnowało to, co zbudował. Czy Jan wybrał właściwą drogę życia? Przez siedemnaście lat pracował tak ciężko, aby zapewnić żonie i dzieciom standard, wyższy od przeciętnego. Mogli przecież poprzestać na spokojnej, dostatniej egzystencji rodziny „pana majstra”, piekarza z przedmieścia. A przecież miał wystarczające środki i warunki, żeby myśleć o własnym, osobistym sukcesie a jeśli o to nie dbał, to o ułożeniu sobie życia lekko i przyjemnie. Jan był mężem dotrzymującym, słowa danego młodej żonie, odpowiedzialnym ojcem rodziny. Był prawym człowiekiem. Dla mnie jest godnym szacunku, cichym bohaterem. Dopiero ciężki wypadek i śmierć ukochanej towarzyszki życia zmusiły go do przerwania walki. Opatrzność, dla której przyszłość stoi otworem, zaoszczędziła mu dalszego trudu na „drodze do nikąd”.

Rozdział VI

WICHRY WOJNY

Mamy pamiętny rok 1914. Wybuch I wojny światowej. Huzarzy, przyjaciele Kazika, pełni entuzjazmu, szykują się do wyjazdu na front. Są jednostką elitarną. Rwą się do walki. „Razniesiom Giermańcow na naszych szszkach ostrych” – przechwalają się buńczucznie. Entuzjazm młodych ludzi udziela się Kazikowi, Patrzy z zachwytem na to piękne wojsko w pomarańczowo kremowych mundurach, lśniących srebrem, na wspaniałych koniach. Jeśli masz 18 lat możesz wstąpić do nas jako ochotnik, przecież cię znamy będziesz dobrym kawalerzystą – mówi, któryś z huzarów. Mam 18 lat – kłamie Kazik. – Zaraz będę na dworcu. Wpada jak burza do domu, pisze list do ojca i sióstr, przeprasza, że nie może osobiście ich pożegnać. Zapewnia, że wszystkich bardzo kocha. Wróci niedługo. Pakuje do jakiejś torby trochę bielizny i pędzi skrótem, przez podwórka i płoty na dworzec. Ten wyjazd na wojnę nie udał się. List został szybko wykryty. Siostra Władzia zdążyła przybiec na dworzec. Urządziła piekło dowódcy huzarów. Ten natychmiast rozkazał szukać „ochotnika”. Przyprowadzili go pod strażą i pod strażą siostry, pomaszerował do domu. Wojciech śmieje się z niedoszłego „huzara”. Przecież zostałbyś tylko „koniuchem”. Huzarem może być tylko szlachcic. Poradź się kogoś starszego zanim palniesz jakieś głupstwo. Rosjanie internują mężczyzn, obywateli Niemiec. Dla starszych zakładają obóz gdzieś na terenie Polski, młodych wywożą w głąb Rosji. Dotknęło to starszych braci Jana i ich dorosłych synów. Po kilku dniach od wypowiedzenia wojny, Niemcy zajmują Włocławek. Rosjanie wycofują się na linię Bzury. Niemcy wyłapują Polaków, urzędników rosyjskich. Natomiast pozostałych starają się zdobyć dla swojej polityki, zmierzającej do utworzenia Królestwa Polskiego w ramach Rzeszy Niemieckiej. Otwierane są polskie szkoły. Udzielają zgody na utworzenie we Włocławku polskiego teatru amatorskiego. Władzia i Felicja zajmują się jego organizacją. Wystawiane są polskie sztuki patriotyczne, które cieszą się wielkim powodzeniem. Aktorami jest przeważnie młodzież ostatnich klas gimnazjalnych. Występują też Fela i Kazik, uczeń gimnazjum handlowego. Robi się coraz gorzej z aprowizacją. Niemcy eksploatują kraj jak swą kolonię. Jan kupuje konie i wóz. Wojciech, sam lub z jakimś pomocnikiem, penetruje okoliczne wsie i folwarki, w poszukiwaniu, legalnie i nielegalnie kupowanej, żywności. Dziadek-stryjek Wojciech opowiadał mi różne przygody z tego okresu. Kiedyś uciekali przed niemieckim konnym patrolem, z całym wozem „szmuglowanej” mąki. Dookoła był las a patrol jeszcze daleko. Udało im się dopaść jeziora na Łubie i ładunek wrzucić do wody. Żytnia mąka bardzo dobrze przechowuje się w wodzie. W workach tworzy się cienka warstwa kleju a pozostała mąka jest sucha. Gdy ich znaleźli, myli spokojnie konie i pusty wóz. Niemcy nie wyobrażali sobie, że nieco dalej w wodzie leży cały transport maki. Trochę kłopotu było z wyciąganiem zatopionych worków. Niemcy nie żartowali, za „szmuglowanie żywności podlegającej reglamentacji, wieszali ludzi. Innym razem, gdy wracał sam, nocą, potężna nawałnica zaskoczyła go na drodze, między Brześciem Kujawskim a Włocławkiem, koło ruin spalonego niedawno od pioruna młyna, gdzie zginął młynarz z młynarczykiem. Zdążył wjechać wozem pod resztki pozostałego stropu, gdy zaczęła się ulewa. Siedział na pół drzemiąc. W tym słyszy wyraźnie pracę młyna, nawoływanie młynarza, turkot wózka jeżdżącego po nieistniejącym stropie, szum koła młyńskiego. Ocknął się zupełnie. Przypomniał sobie, jak mówiono, że w spalonym młynie straszy. Konie też rzucały się niespokojnie. Przeżegnał się, poprawił uprząż i szybko wyjechał. Na szczęście ulewa już przeszła. Kazik staje się głównym przedstawicielem firmy, do spraw kontaktów z władzami niemieckimi. We Włocławku handluje, kto może. Przodują w tym procederze Żydzi. Kazik nazywany, już „panem Kazimierzem”, zna wielu Niemców i niemiecki. Pośredniczy często w transakcjach, oczywiście nie bezinteresownie. Tymczasem trwa wojna Polacy walczą w różnych armiach. Krwawe boje toczą Legiony Piłsudskiego. Jedynak Jana nareszcie ma 18 lat. Chce koniecznie wstąpić do Legionów. Ojciec próbuje tłumaczyć, żeby najpierw ukończył naukę w szkołę handlowej. Zostało mu niewiele do matury. Jak wrócę z wojny, odpowiada, to dokończę a jak nie wrócę, to wszystko jedno, czy zostanę gdzieś z maturą, czy bez niej. Jan ustępuje wreszcie. Cała rodzina martwi się, lecz rozumieją: Legiony walczą o niepodległą Polskę. Ojczyzna woła swych synów do broni. Znalazłem kiedyś, przed wielu laty zeszyt szkolny cioci Hanki z 1917 roku. Na pierwszych stronach wypracowanie: „Moje największe przeżycie w czasie wojny”. Czternastoletnia dziewczynka pisze bardzo już ładnym charakterem pisma to, co ja po latach czytałem z wielkim wzruszeniem: „Moim największym przeżyciem był wyjazd mego ukochanego brata na wojnę”. Pisze, jakim był opiekuńczym bratem i wielką nadzieją ojca i stryja, jak bardzo martwili się o niego a jeszcze więcej o ojca, który chyba by nie przeżył utraty swego jedynaka. Żegnał syna spokojnie: „Niech Bóg cię prowadzi. Bądź ostrożny, uważaj na siebie, ale pamiętaj, że bać się możesz tylko Boga” Od tej pory, w wieczornej wspólnej modlitwie modlą się: „Szczęśliwy powrót, Kazika daj nam Panie. Matko Boża miej go w swojej opiece.”. Wojciech specjalnie zamówił gipsowy odlew dość dużej figury św. Kazimierza królewicza. Prośbą o jego opiekę, została rozszerzona wieczorna modlitwa. Wspólnej modlitwy wieczorne były zwyczajem w naszej rodzinie. Figura świętego, poobijana w czasie wojny, długo była w naszym domu i razem z nim „poniosła śmierć”. Kazik został przyjęty do I Brygady Legionów, do pułku dowodzonego przez pułkownika Leona Berbeckiego, doskonałego dowódcę, późniejszego generała Wojska Polskiego i głównego inspektora piechoty. Po odbyciu szkolenia rekruckiego, został przydzielony do konnego zwiadu jednostki. Nadszedł kryzys przysięgowy 1917 roku. Legiony się buntują. Piłsudski internowany w Magdeburgu. Odmawiający złożenia przysięgi żołnierze są rozbrojeni i zamknięci w obozie w Szczypiornie, gdzie przy okazji wymyślają, z nudów, grę w piłkę ręczna „szczypiorniaka”. Dowódca pułku Kazika, po apelu wyjaśnia sytuację: Każdy musi kierować się własnym sumieniem. On, i grupa oficerów złożą wymaganą przez Niemców przysięgę na wierność Radzie Regencyjnej, która składa się przecież z Polaków. Trudno przewidzieć jak się dalej losy wojny potoczą. My będziemy jedyną w kraju, polską jednostką z bronią w ręku. ”Kto uważa, że nie może złożyć przysięgi - wystąp!” Kończy apel pułkownik. Wystąpiło niewielu. Kazik został z większością. Miał dopiero 19 lat. Nie chciał marnować czasu w obozie internowanych. Mówiło się po cichu, że pułkownik Berbecki postąpił zgodnie z rozkazem Komendanta. Rozpoczęły się forsowne szkolenie Polskich Sił Zbrojnych, nazywanych przez Niemców: „Polnische Wehrmacht”. Polskiemu dowództwu zależy, aby to były oddziały kadrowe. Kazik został awansowany na kaprala. Był „konnym łącznikiem” przy sztabie pułku. Szczytem fantazji i wyszkolenia jeździeckiego, takiego przybywającego z rozkazem, czy z meldunkiem „łącznika”, było wpadać w pełnym galopie, ściągać wodze tak, żeby koń zarył kopytami i usiadł na zadzie. Jednocześnie jeździec błyskawicznie zeskakiwał z konia i stojąc obok niego, wyprężony jak struna, składał meldunek. Kazik miał wspaniałego konia, po jakimś rosyjskim pułkowniku i obaj opanowali tą sztukę do perfekcji, strasząc nieraz, tym najazdem, oczekujących oficerów. Gdy wybuchła w roku 1918 Niepodległa Polska, jednostka Kazika natychmiast została rzucona na odsiecz Lwowa. Od tej pory ma już tylko wojnę: Walki z bandami ukraińskimi i bolszewickimi na Wołyniu i Podolu. Wyprawa na Kijów. Odwrót w ciężkich bojach aż nad Wieprz i wreszcie ofensywa Piłsudskiego zakończona największą i najkrwawszą bitwą tej Wojny Obronnej 1920 roku nad Niemnem. Cały ten okres przyszło mu być na pierwszej linii, poza kilkoma dniami w szpitalu polowym, gdzie opatrywano, na szczęście niegroźnie przestrzeloną, nogę. Na draśnięcie kulą lewego boku na wysokości serca, wystarczył tylko mocny opatrunek. Nazywali go „dzieckiem szczęścia”, bo udało mu się uciec z bolszewickiej niewoli a nawet granat, który upadł w okopie pod nogi, zdążył odrzucić „do nadawcy”. Był odważnym, ale i rozważnym żołnierzem. Po latach upominał mnie, że każde ryzyko trzeba podejmować na zimno, analizując błyskawicznie sytuację. Mówił, że on pamiętał słowa swego ojca przy pożegnaniu: „Bądź ostrożny a bać się możesz tylko Boga”. Pytałem kiedyś ojca, czy w trudnych chwilach na froncie, czuł, że cała rodzina modli się za niego i czy mu to pomagało. Ależ oczywiście - odpowiedział. Zawsze czułem, że myśli moich bliskich i Opieka Boska są przy mnie. Opowiedział mi taką historię, której inaczej nie mógł sobie wytłumaczyć, jak tylko opieką Siły Wyższej. Po nocy i całym dniu spędzonym w okopach na odpieraniu nieustannych, wściekłych ataków bolszewików, późnym wieczorem zostali zluzowani. Poprowadził swój pluton do niedalekich zabudowań, na pół zrujnowanej wioski. Wybrali jakąś, możliwie wyglądającą chałupę. Gospodarze oddali im dwie izby i kuchnię, sami przenosząc się do jakiejś komórki. Wszyscy pokładli się pokotem, gdzie tylko było można. Spał jak zwykle, jak zając pod miedzą. Raptem, słyszy wyraźnie wołanie: Alarm! Poderwał się i powtarza: Alarm! Alarm! Wychodzić! Wybiega na podwórze. Za nim już pędzą pobudzeni żołnierze. W dwuszeregu zbiórka! Wydaje komendę, jeszcze jak gdyby przez sen i trzeźwieje. Kto wołał pierwszy: „alarm”, pyta. Cisza. Ja słyszałem tylko pana sierżanta i też powtarzałem. Odpowiada pierwszy z brzegu. - Wygłupiłem się myśli ojciec. Dopiero się rozwidnia. Można by jeszcze pospać. W tej samej chwili, pocisk artyleryjski walnął w sam środek chałupy. Podmuch wywraca wszystkich. Przysypuje ich gruz. Są ogłuszeni, ale cali. Tylko z gospodarzy nikt nie przeżył. Zaczął się gwałtowny ostrzał artyleryjski ruin wioski. Pierwszy zawołał mój Anioł Stróż. Kończy swe opowiadanie ojciec. Ostatnim bojowym, przydziałem Kazika była ochrona polskiej delegacji na pertraktacjach pokojowych w Rydze. Awansowany na sierżanta sztabowego i przeniesiony na pokojowy etat instruktora w szkole podoficerów piechoty. Nie skorzystał z możliwości ukończenia przyśpieszonego kursu w szkole oficerskiej i złożył podanie o przeniesienie do rezerwy. Miał 23 lata. Pełen chwały bojowej, z Krzyżem Walecznych na piersi, które wtedy nie rozdawano zbyt hojnie, wrócił do Włocławka. Pamiętał o planach i marzeniach ojca i o tym, że to on właśnie, jest jego ostatnią nadzieją. Słodki jest smak wywalczonej i obronionej przed najazdem barbarzyńców niepodległości. Mówi się, że teraz nastąpią długie lata pokoju. Mamy po latach niewoli własne państwo. Wracają rozproszeni po świecie tułacze. Jedni opłakują poległych i pomordowanych, zbierają ich szczątki, żeby uczcić uroczystym pogrzebem, inni wciąż czekają na powrót bliskich, łudząc się nadzieją. Jeszcze inni bawią się i cieszą, że przeżyli. Kościoły przepełnione. Nabożeństwa dziękczynne na przemian z żałobnymi za dusze poległych i zabitych. Narastające problemy gospodarcze spędzają wielu sen z oczu. Kraj trzeba odbudować, zorganizować jednolitą administrację po trzech różnych systemach, podnieść z gruzów a w większości zbudować od nowa przemysł, własny port morski w Gdyni, warunek rozwoju eksportu. Trzeba odbudować i usprawnić transport kolejowy. Wieś, szczególnie strona wschodnia, zniszczona i zacofana. Niepodległa Polska, to kraj wielu mniejszości narodowych. Niedawna „kolonia” wyzyskiwana przez trzech zaborców, musi stać się jednolitym, nowoczesnym państwem. A społeczeństwo? Wiele skrajnej nieraz biedy. Znaczny odsetek analfabetów, podpisujących się trzema krzyżykami. Kłopoty z mniejszościami: ukraińską, niemiecką czy litewską. Czesi, wykorzystując ciężką sytuację Polski, zajęli Zaolzie. Litwini żądają uznania Wilna jako stolicy niepodległej Litwy. Ą wreszcie jad komunistyczny, sączący się wielu kanałami i zatruwający umysły, szczególnie biednych warstw ludności. Jak by tego było mało to jeszcze, typowe, polskie kłótnie partii politycznych, wprowadzające zamęt i utrudniające odbudowę kraju. Jedynym „szczęściem w nieszczęściu” jest światła polityka gospodarcza i personalna nowych władz. Przy obsadzaniu kluczowych stanowisk liczy się przede wszystkim wiedza i fachowość. Nie jest ważnym czy studia są ruskie czy pruskie. Gdynia musi być i staje się portem najnowocześniejszym na Bałtyku. System uzyskiwania azotu, podstawy produkcji nawozów dla rolnictwa, patent prof. Ignacego Mościckiego w nowo budowanych zakładach pod Tarnowem, jest unikalnym i najtańszym na świecie. Od chwili startu jesteśmy w czołówce światowej postępu naukowo-technicznego. Wszystkie planowane wielkie inwestycje cechuje rozmach z precyzją i trwałością realizacji. Rozumna polityka podatkowo-finansowa uruchamia lawinowy rozwój prywatnej inicjatywy, drobnej wytwórczości i handlu. Rokowania są dobre. Pięćdziesiąt lat wytężonej pracy i będziemy przodującym krajem Europy. Rodzina przeżyła wojnę szczęśliwie. Władzia i Fela należały do kobiecej sekcji, tajnej za czasów niemieckich, Polskiej Organizacji Wojskowej. W czasie inwazji, gdy bolszewicy zajęli prawy brzeg Wisły i Włocławkowi groziło śmiertelne niebezpieczeństwo, nie zważając na ostrzał z za Wisły, pracowały w różnych komitetach pomocy dla frontu. Siedemnastoletnia Hania, harcerka i sanitariuszka, miała stałe dyżury w szpitalu polowym i na dworcu. Jan w 1919 roku załatwił potwierdzenie wykształcenia i uzyskał dyplom mistrza piekarnictwa. Piekarnia ma małą wydajność. Pracuje w niej Wojciech. Trzeba zwolnić dotychczasowego majstra. Jan sam odpowiada za jakość produkcji. Odmawia przyjęcia jakichś funkcji w Zarządzie Cechu. Nasilające się bóle kręgosłupa i trudności w chodzeniu coraz bardziej dokuczają. Zdaje sobie sprawę, że kończy się jego aktywna działalność. Przyjmuje z pokorą wyroki Boskie. Wiele czasu spędza na modlitwie. Dziękuje Bogu, że rodzina wyszła cało z zawieruchy wojennej, że syn wraca zdrowy i cały. Fizyczną ulgę sprawia mu, gdy siedzi, grzejąc obolałe plecy przy piecu piekarni, tylko myśli natrętne nie opuszczają tak łatwo. A co go martwi? Córki, Władzia i Felcia przekroczyły trzydziestkę. Obydwie poświęciły się dla rodziny. Władzia, po śmierci matki, przejęła na swoje barki gospodarstwo domowe obsługę sklepu piekarniczego i wychowanie najmłodszej Haneczki. Felcia prowadzi wszystkie sprawy handlowe, księgowość piekarni i całą administrację nieruchomości. Jest bardzo muzykalna, ładnie śpiewa. Wygospodarowała jakieś pieniądze i kupiła fortepian, przyda się dla Haneczki, dorastającej już panny. Obydwie córki, takie dobre i pracowite, miały starających się o ich rękę, ale żaden konkurent nie był tym wymarzonym. Już nie założą własnych rodzin. Kazik i Haneczka muszą zdobyć wyższe wykształcenie. Wojciech też się nie ożenił. Wrósł w rodzinę jak syn rodzony. Wszyscy go kochają i on żyje tylko dla nich. Zmartwienia Jana są jego zmartwieniami. Pracuje ciężko fizycznie w piekarni, tak, że trzeba mu robotę wyrywać. Wolne chwile spędza na modlitwie i nad książkami. Jest filantropem, wspiera organizacje dobroczynne. Ulubioną rozrywką, w wolnych chwilach, są wędrówki po okolicznych lasach i studiowanie przyrody. Trudno go sobie wyobrazić samego, bez opieki bliskich. Stał się jakoś obojętnym na własny los i sytuację. O dziadku-stryjku opowiadano mi taką historię: Z jego pokoiku na piętrze schodziło się bezpośrednio do piekarni, do magazynu z mąka i innymi zapasami. Kiedyś w niedzielę, gdy wszyscy poszli do kościoła, usiadł sobie tam, z książką przy oknie. Naraz słyszy, że ktoś dobiera się do zamka drzwi zewnętrznych. Po chwili zamek ustępuje. Wchodzi ostrożnie znany z widzenia złodziej. Nie zauważył, że z za regału jest obserwowany. Przegląda worki z mąką. Wybiera jeden z luksusową mąką pszenną. Otwiera drzwi na dwór, gdzie ma przygotowany wózek i siłuje się ze sto kilowym workiem, żeby go postawić wyżej i wziąć na plecy. Nagle słyszy głos: Poczekaj, poczekaj ja ci pomogę! Złodziej, jak rażony piorunem upuszcza worek i ucieka. Potyka się jeszcze o próg, wpada na swój wózek, ale go zostawia i znika za bramą. Zabierz wózek, przyjdź jutro, dam ci mąki, woła za nim dziadek już na ulicy, ku zdziwieniu przechodniów, którzy nie wiedzą, o co chodzi. Dziadek ciągnie wózek i zostawia go w podwórku złodzieja. Jan jeszcze się nie poddaje. Oczekuje na przyjazd syna i liczy, że on weźmie sprawy w swoje młode ręce. Tym czasem się „nie przelewa”, trzeba żyć skromnie. Pieczywo jest rozchwytywane, ale piekarnia mało wydajna. Piec zbyt mały, wszystkie czynności trzeba wykonywać ręcznie, potrzebny kapitalny remont piekarni i domu. Lokatorzy też w kłopotach, komornego tyle, „co kot napłakał”. Wydatków coraz więcej a kasa stale pusta. Trzeba ubrać i nakarmić pięć osób a tu jeszcze podatki i różne, wciąż nowe opłaty, bo Miasto i Państwo na dorobku. Felcia musi się dobrze nakombinować, żaby związać koniec z końcem.

Rozdział VII

STER W MŁODYCH RĘKACH

Po zawarciu w marcu 1921 roku, traktatu pokojowego z Rosją Radziecką wszyscy wierzą, że to nareszcie okres długotrwałego pokoju. Kazik postanawia wcielić w życie hasła wracających z winy młodych: „Przekujmy bagnety na lemiesze! Chwyćmy ster w nasze ręce!”. We Włocławku odradza się, zahamowany przez wojnę, rozwój przemysłu i handlu. Młodzież garnie się do nauki. Młodemu Państwu zależy na dobrym wykształceniu i patriotycznym wychowaniu młodego pokolenia. Na wzór brytyjskiego „skautingu” organizuje się Związek Harcerstwa Polskiego. W nim, są przekazywane, szczytne ideały. Miłość Boga i Ojczyzny jest fundamentem wpajanych cnót obywatelskich, pomoc bliźniemu w potrzebie, obowiązkiem. Wycieczki turystyczne, obozy kondycyjne i imprezy patriotyczne służą integracji i wychowaniu młodych. Hanka poświęca się całą duszą tej pracy. Jest drużynową w swym gimnazjum. Na Miłą 17, mimo kłopotów dnia codziennego, wraca pogodny nastrój i wesołość. W domu pojawia się dużo młodzieży. Kazik sprowadza kolegów z wojska, Hanka koleżanki. Największy pokój od ulicy trzeba przemeblować. Musi być miejsce do tańca. Zjawia się „patefon”. Częste są „prywatki”, połączone ze śpiewaniem piosenek harcerskich, wojskowych i aktualnie modnych szlagierów. Fela chętnie akompaniuje na fortepianie i gra do tańca. Tworzą się pary: Hanka, bardzo urodziwa dziewczyna, ma adoratora, zakochanego w niej porucznika, instruktora w ZHP. Nie mogę sobie przypomnieć jego nazwiska. Odwiedzał nas jeszcze później we Włocławku. Zginął jako kapitan, dowódca strażnicy na wschodnich rubieżach, w walce z jakąś bandą przemytników. W Kazika jest wpatrzona, jak w obraz, przyjaciółka Hanki Wera. Są uczennicami tego samego gimnazjum. Weronika Stachurska jest córką dziedzica z Ostrowitka, folwarku pod Lipnem. Wesoło i obiecująco mija karnawał lat 1921/22. Kazik ma na razie poważniejsze problemy: Musi zdobyć „kasę”. Jan, zaraz po powrocie syna, organizuje naradę rodzinną. Fela przedstawiła sytuację finansową. Jest kiepska. Saldo stale w kolorze czerwonym. Po drugiej stronie ulicy, młody piekarz Zygmunt Bahr, wybudował nową piekarnie. Uzyskuje większą wydajność, trudno z nim konkurować. Lokatorzy nie płacą, domagają się remontu. Jan ma koncepcję. Przedstawia ją z wyraźnym wzruszeniem. Ma „niespodziankę”: W tajemnicy zlecony i właśnie zakończony przez budowniczego projekt obejmuje likwidację piekarni, przeniesienie sklepu na lewą stronę, w miejsce obecnego saloniku i przebudowę części piekarniczej na dwa mieszkania. Jan referuje swój pomysł: Sklep będzie wielobranżowy, tak jak kiedyś, ten, prowadzony przez mamę. Będą go prowadziły Władzia i Fela. Wojciech ma zapewnioną pracę u sąsiada, pana Bahra. Nowe mieszkania się wynajmie, będzie dodatkowy dochód na studia Kazika i Hanki. A środki na przebudowę? – Sprzedamy połowę działki od ulicy Zimnej. Kazik i Hanka muszą skończyć wyższe studia, wtedy zobaczymy co dalej, kończy Jan. Stara się zachować pogodny nastrój. Wszyscy rozumieją ile musi go kosztować to burzenie własnymi rękami tego, na co tyle lat pracował. Wojciechowi przypomina się nagle jakaś sprawa do załatwienia, mówi, że zgadza się na wszystko i szybko wychodzi. Widać, chce uniknąć okazania wzruszenia. Mam przed sobą ten plan przebudowy, zniszczony, poplamiony. Wykreślony i opisany starannie na grubym kartonie. Widnieje na nim podpis właściciela nieruchomości dziadka Jana. Ten projekt znalazłem wśród papierów, wyrzuconych ze skradzionego biurka na Miłej. Jaki był dalszy przebieg narady? Pełną napięcia sytuację, rozładowuje Kazik. Obejmuje ramieniem ojca i całując go w policzek, mówi wesoło: Tato, projekt bardzo dobry, zachowajmy go jako wyjście awaryjne. Na razie sytuacja jest taka, że nie opłaci się sprzedawać trwałych dóbr, bo pieniądz traci na wartości i może się zdarzyć, że za sprzedaną działkę kupimy tylko paczkę papierosów. A sklepik „mydło i powidło” może nie utrzymać trzech osób, to już nie te czasy. Nie na próżno spędziłem wiele wolnego czasu w Rydze na rozmowach z fachowcami o gospodarce. „Rusza pociąg, kto nie wskoczy i nie zabierze się, to na piechotę już go nie dogoni”. Ja wskakuję do tego pociągu. Szczegóły muszę jeszcze omówić z tatusiem. W wojsku, w okresie pokoju, marnuje się wiele czasu. Ja te kilka miesięcy wykorzystałem na dokładne przemyślenie mojego projektu. Musi się udać! Następuje szereg dalszych narad, jak załatać dotychczasowe „dziury” w budżecie rodziny. Postanawiają wprowadzić pracę na dwie zmiany, zwiększając produkcję pieczywa pszennego. Tu jest możliwość konkurencji z sąsiadem. Jan wita z radością i akceptuje pomysły syna. Przypomina mu się jego młodość. Widzi ten sam entuzjazm i pewność siebie. Nareszcie on zajmuje, akurat wolne, mieszkanie w oficynie za piekarnią, przeznaczane przecież dla rodziny. Urządza tam swoją kawalerkę i biuro własnej firmy. Rejestruje ją pod szumną nazwą: „DOM HANDLOWY K. GALCZAK Skup i sprzedaż płodów rolnych” Nowa firma występuje o największy, możliwy do uzyskania kredyt, na który Jan, bez słowa sprzeciwu, udziela gwarancję całym swoim majątkiem. Ma chłopak rozmach, myśli. Trzeba było nazwać firmę: „Kącik Handlowy” śmieje się Wojciech. Hanka ukończyła gimnazjum, mimo gorących sprzeciwów rodziny, która chciała, żeby podjęła normalne wyższe studia, wybrała Roczny Kurs Wychowania Fizycznego w Warszawie. Kurs dawał uprawnienia nauczycielki W.F. w szkołach. Chciała za przykładem brata, być samodzielną, zarabiać własne pieniądze. Przy tym praca z młodzieżą to był jej żywioł. Mam tu też pewne podejrzenie. Odprawiła definitywnie, starającego się o jej względy, oficera. Czasem długo nie zauważa się tego, co jest bardzo blisko. Zenek, wnuczek sąsiadów Janowskich, urodził się i mieszka w sąsiednim domu. Znają się od dziecka. Jest to wyjątkowy chłopak. Pilny uczeń, niesłychanie grzeczny i posłuszny rodzicom. Obecnie już po maturze, z mocnym postanowieniem dalszego studiowania. Przy tym wysoki, przystojny.. Gdy okazało, się, że i on wzdycha do sąsiadki, Hanka podjęła decyzję. Ten będzie „opoką” na całe życie. Ojciec Zenka, pan Michalski, maszynista pociągów pośpiesznych, to elita wśród kolejarzy. Zarabia bardzo dobrze, ale „buduje się” niedaleko, na ulicy Pustej. W domu są jeszcze dwie młodsze córki, które chodzą do gimnazjum i też chcą studiować. Na to i z dobrej pensji nie łatwo nastarczyć. Zenek wybrał „handel zagraniczny” na uniwersytecie we Lwowie. Planuje kilka lat studiów, marzy o dalszych studiach za granicą. Postanowili wcześniej się pobrać. Hanka nie może być ciężarem a raczej wspierać finansowo męża-studenta. Musi zarabiać! Pewną rolę grały obawy starszych sióstr. Co się stanie, jeśli „szalone”, jak je po cichu nazywały, interesy Kazika, które gwarantuje całym majątkiem rodziny, wpatrzony w niego ojciec, nie powiodą się? Wszyscy „pójdziemy z torbami”? Hanka myśli realnie, obydwoje z Zenkiem chodzą twardo po ziemi. Wydaje się, że charakter odziedziczyła po matce Kazik dostaje jeszcze odprawę i zapomogę bezzwrotną, dla zasłużonych weteranów, na rozwój własnej działalności gospodarczej, od Wojska. Odstępuje przysługujące mu, jako obrońcy Kresów Wschodnich, prawo do gospodarstwa rolnego na Wołyniu (OPATRZNOŚĆ czuwa!). W sumie zbiera kapitalik, z którym można rozpocząć „rozkręcać” firmę. Dba bardzo o wygląd i prezentację. „Jak cię widzą, tak cię piszą” Zamawia sobie kilka modnych garniturów u najlepszych krawców włocławskich, każdy na inną okazję. Wynajmuje dwukonny pojazd, tak zwany „kocz”, z wygodnym, obitym skórą siedzeniem z przodu, przykrywanym, w razie deszczu, podnoszoną budą i dodatkowym z tyłu, trochę twardym siedzeniem, dla stangreta. Piękne konie, lśniąca uprząż. Wszystko bez zarzutu. Zatrudnia też pierwszego pracownika, sprytnego chłopaka znanego mu z wojska. Mianował go woźnym, stangretem a w razie potrzeby, asystentem szefa. Janek też dostał kilka firmowych, odpowiednich do „roli” ubiorów. Po tych wstępnych przygotowaniach, młody handlowiec wyposażony w odpowiednie dokumenty, wizytówki i formularze firmowe, rozpoczyna działalność. W Dowództwie Garnizonu, gdzie spotyka kolegów, składa ofertę na dostawy dla Wojska. Następnie, „samowtór”, ze zdobycznym rewolwerem pod pachą, bo drogi jeszcze nie pewne, kręcą się bandy dezerterów i różnych rabusiów, rusza w teren, na podbój rynku płodów rolnych. Było to druga połowa lipca 1922 roku, w czasie której objechali prawie wszystkie folwarki i młyny na prawym brzegu Wisły od Płocka do Torunia i w powrotnej drodze, lewym brzegiem, od Torunia do Włocławka. Czas naglił, bo żniwa zapełniały spichrze i stodoły, czekając na kupców. Teczka Kazika napęczniała od złożonych i przyjętych ofert a dość gruby notes zawierał informacje o sytuacji i potrzebach poszczególnych folwarków. Pomagał mu ochoczo przystojny stangret-asystent, przeprowadzając „wywiad gospodarczy”, wśród żeńskiej części służby dworskiej. Kazik nawiązał wiele kontaktów handlowych i towarzyskich. Otrzymał zaproszenia ponownych wizyt, nie koniecznie w interesach. We dworach koncentrowało się i pulsowało życie towarzyskie Polski gminno-powiatowej. Hucznie obchodzone uroczystości rodzinne. Organizowano imprezy kulturalne, bale, polowania. Młody wesoły i elegancki handlowiec, był mile widzianym gościem. Należy wspomnieć o „popasie” w Ostrowitku u Stachurskich, gdzie przyjmowała go uradowana wizytą 19 letnia Wera. Była najmłodszym, trochę rozpieszczanym dzieckiem, wśród starszego rodzeństwa. Jako maluch domagając się czegoś wołała: da! da! da! Stąd w domu nazywano ją „A-da” po tym i wśród przyjaciół została „Adą”. Kazik zaprzyjaźnił się od pierwszego spotkania z jej braćmi: Antonim i Stanisławem. Opowiadaniom o wojennych przygodach nie było końca. Kazik poczuł się wśród nich od razu jak we własnej rodzinie. Męczyło go tylko ciągłe okazywanie, więcej niż sympatii, przez Werę. Była ładną dziewczyną, ale nie bardzo w jego typie. Wyprawa, przyniosła nadspodziewanie dobre rezultaty. Można przystąpić do realizacji drugiego etapu, Polegał on na zdobyciu wspólników z gotówką, potrzebnych do rozkręcenia dużego interesu. Handlem zbożem, na większą skalę, zajmowało się we Włocławku kilka rodzin żydowskich. Byli to Czarnobrodowie, Kantorowicze i inni, których nazwiska wyleciały mi z pamięci, z potężną, powiązaną z międzynarodową finansjerą, rodziną Sternów na czele. Do nich należały młyny i spichrze, oni dysponowali niemałym kapitałem. Jan, w międzyczasie, wystosował uprzejme listy do kilku Żydów z tego środowiska, znajomych z okresu, gdy znaczne partie kujawskiej mąki sprowadzał dla piekarni w Będzinie. Rekomendował syna, który po szczęśliwym powrocie z wojny, chciałby zająć się handlem zbożem i mąką. Powołując się na wieloletnią znajomość i dobre wspólne dawne interesy, prosi o przychylność. Jednocześnie, w imieniu syna, zaprasza na spotkanie, w Hotelu Polskim. Syn, po objeździe okolicznych folwarków, chciałby podzielić się, może interesującymi ich, informacjami. Zaproszenie zostało z podziękowaniem przyjęte. W oznaczonym terminie, w zamkniętym dla innych gości gabinecie hotelu, zjawiło się kilku poważnych Żydów, znanych już wcześniej Kazikowi, przez kontakty ojca. Dwóch czy trzech, przyszło z synami, rówieśnikami gospodarza. Po krótkiej wymianie uprzejmości, Kazik przystąpił do sedna spotkania, Przedstawił swą firmę i zamierzenia, którymi na razie są dostawy dla wojska, z myślą o włączeniu się do hurtowego handlu zbożem i mąką, na zasadach zdrowej, uczciwej konkurencji. Liczy na przychylność innych szacowanych kupców, pracujących od lat w tej branży, na których szacunek również chciałby zasłużyć. - Nie przychodzę z pustymi rękami – mówi. Udało mi się pozawierać interesujące mnie transakcje, ale tu – wskazuje na gruby notes – mam informacje o dalszych możliwościach, na wiele tysięcy „twardej” waluty, do sfinalizowania, których potrzebuje zaufanych wspólników. Jestem gotów do szczeblowych rozmów z zainteresowanymi. - Na razie, dziękuje jeszcze raz za przybycie i zaprasza na skromny poczęstunek. Żydzi przyjęli z powagą i spokojem poważnych kupców to wystąpienie. Nie odmówili przynoszonego przez kelnerów „koszernego” poczęstunku i kieliszeczka mocnej wódki za pomyślność nowej firmy. Wywiązała się dyskusja o smutnych efektach różnych „szybkich” interesów. Chodziło o delikatne przeegzaminowanie gospodarza ze znajomości prawa handlowego, bankowego czy wekslowego. Kazik był dobrze przygotowany i doskonale wychwytywał błędy, prawne i formalne, w cytowanych przykładach. Spotkanie przebiegło w miłej, obiecującej dalsze kontakty, atmosferze. Goście byli wyraźnie ujęci tak uprzejmym potraktowaniem przez młodego Polaka. Przeważnie nie byli tak przyjmowani. Szczególnie przez obywateli ziemskich, z którymi „wolens - nolens” prowadzili interesy. Tu muszę opowiedzieć przygodę, jaka się przytrafiła znajomemu Żydowi, człowiekowi zamożnemu, dostawcy maszyn rolniczych i wyrobów przemysłowych. Z jego pośrednictwa mój ojciec czasem korzystał. Mieszkaliśmy wtedy w Gosławicach koło Aleksandrowa. Pan Stupaj, tak się nazywał ów Żyd, zajeżdża któregoś dnia swą jednokonną bryczką na nasze dworskie podwórze, gdzie akurat się bawiłem. Zobaczył mnie, podjechał bliżej. Jest jakiś zmieniony. Nie wychodząc z bryczki, zwraca się do mnie: - Dzień dobry, poproś prędko tatusia, żeby do mnie wyszedł. – Tatusia niema, wyjechał - odpowiadam. – Jest wujek Antek. –To poproś wujka. Pędzę po wujka. Wracamy. Pan Stupaj wyjaśnia coś szeptem wujkowi bardzo zdenerwowany. – Niech się pan nie martwi, zaraz wszystko załatwimy. Widzę, że wujek stara się zachować powagę, ale rozpiera go wesołość. - Leć do kuchni, niech przygotują kociołek gorącej wody. Przekazuję polecenie. Pod naszą wielką kuchnią przeważnie cały dzień był ogień i grzał się kocioł wody. Wyjaśniam, pokrótce zdziwionej mamie, co widziałem i słyszałem. Po chwili przychodzi wujek. – Pan Stupaj miał wypadek, musi się wykąpać i zmienić bieliznę i spodnie. Już kazałem zanieść do stodoły balie i dwa kubły wody. Wybierają z bieliźniarki ręczniki, bieliznę. Wujek zabiera jakieś spodnie. Jeszcze kubełek gorącej już wody miednica, mydło i woda kolońska i niesiemy wszystko do stodoły. Zostawiamy tam pana Stupaja, który czekał jak „kupka nieszczęścia”. Nos wyjaśnił mi, co się stało. Był z natury wesołym, pogodnym człowiekiem w średnim wieku. Nie robił z tego wielkiej tragedii. Wymyty i odświeżony, opowiadał o swej przygodzie. Przyjechał w umówionym terminie po odbiór należności do sąsiedniego folwarku. Dziedzic chory, leży na leżaku na werandzie. Tłumaczy, że z powodu choroby nie mógł jechać do banku po pieniądze. Każe lokajowi przynieść wino. Prawie wymusza, żeby pan Stupaj wypił za jego zdrowie. Po chwili ogląda butelkę. Zrywa się, łapie się za głowę i woła: coś ty durniu przyniósł? Przecież to ta butelka, do której nasypałem trucizny na szczury. Zaprzęgajcie! Niech Franek jedzie po lekarza! Przerażonego ratują sami. Każą pić litry maślanki, zsiadłego mleka a jakby tego było mało, to radzą, żeby biegał do około klombu, to reakcja będzie lepsza. I była. Pan Stupaj zorientował się, że to wszystko „blef”, uciekł do swojej bryczki przyjechał do nas. Czuł się bardzo źle. Mama ratowała biedaka, ale nie przed zatruciem. Nam wpajano zawsze obowiązek poszanowania każdego człowieka, niezależnie od jego narodowości, pochodzenia i stanu. Jaki był wynik spotkania Kazika z Żydami, oraz późniejszych negocjacji i umów? Pod koniec 1922 roku jest właścicielem i współwłaścicielem znacznych zapasów zboża i ma zakontraktowane dalsze dostawy ze zbiorów w roku następnym. Na razie nic nie sprzedaje czeka na lepsze ceny. Składowanie kosztuje. Co będzie, jeśli nie znajdzie nabywców? Martwi się Jan. Żydzi kręcą głowami. Ledwo zaczął i ryzykuje takie pieniądze? Dostawy dla wojska, uruchomione już na wiosnę,, przynoszą stały dochód. Kazik wyszukuje dobre jakościowo produkty, dostawia po konkurencyjnych cenach i ma dobry pomysł. Warzywa i owoce dostarcza, w specjalnych drewnianych „klatkach”, o ustalonej wadze. Było to bardzo wygodne dla odbiorców. Klatki początkowo zamawiał u znajomych stolarzy, dopóki na wolnej części działki od strony ulicy Zimnej, nie wybudował własnej stolarni. Drugą inwestycją, rozpoczętą tam od razu, była budowa murowanego magazynu. Już po wybudowaniu wysokich piwnic pod całym budynkiem i wytrzymującego duże obciążenia stropu, w ocieplonych na zimę pomieszczeniach piwnicznych, uruchomił wytwórnię kiszonej kapusty i kiszonych ogórków dla wojska. Stolarnia otrzymała korzystne zamówienie na dostawę większych partii drewnianego umeblowania koszar. Pracuje „na pełnych obrotach” i jeszcze zarabiają podwykonawcy, stolarze z Kokoszki. Firma „K. GALCZAK” zatrudnia już kilkanaście osób na stałe i wiele osób dorywczo. Jan z dumą, ale i on z pewną obawą obserwował poczynania swego ulubieńca. Czy nie za wiele ryzykuje? Spłata raty kredytu nie była zagrożona, ale jak będzie dalej? Na razie poprawiła się sytuacja finansowa rodziny. Regularnie wpływa dzierżawa za połowę działki oraz komorne za mieszkanie Kazika i biuro firmy. Jan, mimo oporu syna, również regularnie zwraca mu jego 20%, jako współwłaściciela nieruchomości. Tak duże pieniądze ulokował w zbożu. Może łatwo na tym „się poślizgnąć”. W takiej, pełnej niepewności sytuacji, co jak gdyby lekceważy męska część rodziny, nadchodzi rok 1923. I wybucha „bomba”! Pewnego styczniowego dnia Kazik wpada jak szalony. Obcałowuje siostry, ściska ojca i stryja i woła: Wygrałem! Wygrałem! Niemcy dostali zezwolenie na skup zboża w Polsce. Płacą twardą walutą. Ceny zboża rosną jak szalone. Natychmiast nawiązuje niezbędne kontakty, prowadzi negocjacje w imieniu swoim i całej grupy średnich i drobnych plantatorów a stale zgłaszają się nowi prosząc o pośrednictwo firmy. Zboże Kazika zamienia się w poważną sumę dolarów. Tak, niespodziewanym uśmiechem fortuny, rozpoczął się nowy rok. Kazik spłacił cały kredyt i wszystkie zobowiązania, dokończył budowę magazynu i została mu jeszcze ładna sumka na koncie. Pomyślał też o dokończeniu nauki i zdobyciu potwierdzenia kwalifikacji. W gimnazjum handlowym po kursie uzupełniającym dla zawansowanych weteranów, otrzymał świadectwo ukończenia i uprawnienia księgowego, czy jak wtedy nazywano: „buchaltera”. Janowi spadł kamień z serca. Udało się, ale co będzie dalej? Czy to powodzenie nie zaszumi w młodej głowie? Czy potrafi racjonalnie wykorzystać zdobyte, właściwie korzystnym zbiegiem okoliczności pieniądze? Nie bardzo mu się podoba towarzystwo młodych oficerów, w którym Kazik zbyt często przebywa. Współzawodniczą z nimi niektórzy okoliczni ziemianie i „złota młodzież” włocławska. A jak się takie zabawy kończą? Ostatnio, któryś strzelał do swego odbicia w lustrach Hotelu Polskiego, bo mu się nie podobało jego pijackie odbicie. Przez miasto gnają nieraz kawalkady wesołych jeźdźców, gdzie i Kazika podobno można zobaczyć. W koszarach na ulicy Długiej trzyma dwa konie wierzchowe. Chodzą również dobrze w zaprzęgu. To nie jest nic nadzwyczajnego, bo konie wierzchowe to normalny środek podróżowania. Kazik twierdzi, że na koniu czuje się bezpieczniej, w swoich podróżach handlowych po okolicznych bezdrożach, niż w bryczce. Miał niedawno przygodę, która mogła się bardzo źle skończyć. Wracał, pod wieczór, swą dwukonną bryką. Z Wieńca, z biura administratora dóbr barona Kronenberga, zabrał jakiegoś znajomego. Po kilku kilometrach, nagle na drogę wyskakuje grupa podejrzanych typów a z boku ciągną jeszcze jakieś bale. Chcą zablokować drogę. Pasażer krzyknął przerażony: zawracajmy! Dobrze radzić. Droga gruntowa, niezbyt szeroka, z jednej strony piaszczyste zbocze, z drugiej gęste krzaki, las wokół a do bandziorów nie więcej jak dwadzieścia metrów. Pasażer zeskoczył i krzycząc „niech pan ucieka, im wystarczy bryczka i konie”, pognał w las. Kazik stanął pewnie, ściągnął lejce i uderzył nimi mocno po grzbietach końskich, zebrał lejce w lewym ręku i jeszcze śmignął batem. Zamiast zwykłego „wiooo!”, kawaleryjskie konie usłyszały dawne „huraa!”. Nie zapomniały. Skoczyły z podniesionymi łbami, przechodząc natychmiast w galop, prosto na blokujących drogę. Kazik wyrywa z kabury pod pachą i odbezpiecza swój niemiecki, oficerski rewolwer. Chce oddać pierwszy strzał ostrzegawczy i nic. Rewolwer zacięty. Chwycił go całą garścią za lufę. Są już miedzy rabusiami, którzy odskoczyli na boki, ratując się przed stratowaniem. Jednemu udało się chwycić prawego konia za uzdę i odpada, uchylając się przed końskimi zębami. Drugi skoczył na stopień bryczki i trzymając się jedna ręką poręczy siedzenia, zamierza się długim wojskowym bagnetem. Dostaje cios ciężkim rewolwerem w głowę, aż kość chrupnęła i leci na wznak na drogę. Bryka ginie z oczu zaskoczonej bandy w tumanie kurzu. Tak skończyła się przygoda. Na szczęście rabusie nie mieli broni palnej. Policja znalazła tylko w jednej z chałup rannego. Nie odzyskał już przytomności. Jan miał powody martwić się o syna. Swoimi obawami dzieli się z Wojciechem. Biorą, pewnego dnia, młodego „na spytki”. Kazik rozwiewa ich obawy. Zdaje sobie sprawę, że fortuna „kołem się toczy” i rzadko się uśmiecha. Chodzi po ziemi, kalkuluje wszystko na zimno. Przedstawia ojcu i stryjowi swe plany, które sięgają daleko: - Pamięta tatuś te projekty, o których słyszałem w dzieciństwie: „Zbudujemy wielki dom a obok fabrykę. Nasza Kokoszka zmieni się w nowoczesne osiedle miejskie, gdzie w ładnych domach, wśród zieleni, mieszkać będą weseli, zasobni ludzie”. Teraz nastały takie, dawno oczekiwane, czasy, o których wam się tylko śniło. Najśmielsze projekty stają się realnymi. Moim bohaterem, godnym poparcia i naśladowania jest nasz minister przemysłu i handlu Eugeniusz Kwiatkowski. Jego plan to: budowa nowoczesnego portu, rozwój nowoczesnego przemysłu, rozwój handlu i eksportu. Przy tym to, co budujemy musi być najnowocześniejsze na świecie. - No dobrze, ale powiedz nam, jakie ty masz plany? –przerywa potok słów Wojciech. – Ja wszystko dokładnie obmyślam. Z interesów z wojskiem muszę się stopniowo wycofać. Zostałbym chyba alkoholikiem a poza tym, dają mi coraz częściej, do zrozumienia: „Kto smaruje ten jedzie”. Już nie wystarcza, że przy byle okazji urządzam, suto zakropiony, obiad lub kolację. Zajmę się wyłącznie handlem zbożem. Budujemy najnowocześniejszy port z najnowocześniejszym elewatorem zbożowym. Trzeba go będzie zapełnić. Rozwijamy eksport polskich towarów i płodów rolnych. Rozglądam się za dzierżawą średniej wielkości młyna z nowoczesnym wyposażeniem, który bym ewentualnie wykupił. Z drugiej strony, chciałbym nawiązać trwałe kontrakty z plantatorami. Zaprzyjaźniłem się z właścicielami Ostrowitka. Stary dziedzic Stachurski to wybitny społecznik. Myśli o odbudowie spalonych przez bolszewików wsi na wzór niemiecki, zorganizowaniu drobnej wytwórczości przyzagrodowej i chłopskich kooperatyw. Pomaga mu w tym jego syn Stanisław, ułan Legionów. Tylko biedak leczy przestrzelone w ostatniej szarży płuco. Chcę się włączyć w realizację tych pomysłów. Myślę o takim kartelu: „Od pola do stołu”. Na końcu łańcucha, wytwórnia zdrowej żywności. Braciom zaparło dech w piersiach. Ma chłopak rozmach, pomyślał Jan, Usiłuje ukryć wzruszenie pomieszane z dumą. Przecież marzył o takim synu. Wojciech porusza inny temat. – A nie myślisz o założeniu rodziny? Kręci tu się taka panienka. Przyjeżdża niby do Hanki, ale interesuje ją piekarnia a jak tu przychodzi to wypytuje mnie nie o chleb czy bułki tylko, zgadnij o kogo? Wiem, - odpowiada Kazik. - To jest mój problem. Najmłodsza panna Stachurska, Ada, okazuje duże zainteresowanie moją osobą. Tylko nie jest to ta wymarzona. Nie wiem, co zrobić. Nie chciałbym jej urazić a może i całej rodziny, bo czuję, że chętnie widzieliby we mnie zięcia i szwagra. Musisz to jej i im wyjaśnić jak najprędzej. Inaczej byłoby to nieuczciwym. Kategorycznie zażądał Jan.

Rozdział VIII

TYLKO TA!

Kazik wybrał się do Ostrowitka. Było późne letnie popołudnie. We dworze, jak zwykle, gdy przyjeżdżał o takiej porze, poprowadzono go do pokoiku gościnnego, bo przeważnie zostawał na nocleg. – Kogo macie dziś we dworze? – Zapytał chłopaka, który przyniósł mu dzbanek wody i ręcznik- Przyjechała pani Józefa z dziećmi i z panienką Różą, jest panna Jadzia, narzeczona pana Stacha, są jeszcze ksiądz proboszcz i dziedzic z Ostrowitego. Z salonu płynęła, śpiewana czystym, mocnym altem, dumna pieśń: „Jak wspaniała nasza postać kiedy w słońcu błyszczy stal. Koń rwie ziemię, nie chce ustać. Pójdziesz koniu, pójdziesz w dal. Bo taki los wypadł nam…” Zatrzymał się w otwartych drzwiach. Obok Antoniego, który akompaniował delikatnie na gitarze, stała śpiewaczka, smukła trochę blada dziewczyna. To była ulubiona piosenka Stacha. Ostatnio czuł się bardzo źle, stale gorączkował. To było jego pożegnanie, bo wyjeżdżał do wojskowego szpitala w Otwocku na dłuższe leczenie. Śpiewaczka zakończyła swój występ i usiadła, przytulając się do matki. Kazik nie mógł oderwać od niej oczu. Jak bardzo różniła się od swej młodszej siostry Wery. Podobna bardziej do ojca, pełna jakiegoś spokoju i łagodności. Antek przywitał serdecznie Kazika i poprowadził do matki, siedzącej obok nowoprzybyłych córek. – Józiu, Rozalko poznajcie naszego przyjaciela pana Kazimierza Galczaka. - Kazik przywitał się z paniami i z zebranymi. Proboszcza i dziedzica Ostrowitego poznał już dawniej. Witając, zajrzał przez mgnienie w oczy Rozalki. Czy to wtedy „zaiskrzyło” i zapaliło się wielkie uczucie? Poproszono na kolację. Kazik siedział obok Wery-Ady, która zarezerwowała sobie miejsce między nim a Antkiem. Miejsce Rozalki wypadło naprzeciw. Pani Józefa wyjaśniła, jak imię Rozalki zmieniło się na „Róża”. - Gdy jako dwunastoletnia dziewczynka przyjechała do Rosji i zapisywali ją do szkoły, nieznane tu imię zamieniono na popularne „Roza”. Znajomi Polacy nazywali ją, w związku z tym, Różyczką albo Różą i tak już zostało. Wybuchła wojna a po niej rewolucja. Miasto Kramatorskaja, w którym mieszkali, przechodziło z rąk do rąk. To biali, to czerwoni, to Ukraińcy. Każda „władza” zaczynała od mordów i rozstrzeliwań. Mąż Władysław Czyżewski, działacz Polskiej Partii Socjalistycznej, zesłaniec 1905 roku, gdy wybuchła wojna został powołany do wojska. Służył gdzieś na Kaukazie. Wpadł na krótko w 1917 jako dezerter, ukrywał się przed „białymi”. Powiedział, że jedzie zaciągnąć się do polskich oddziałów. Miała jeszcze wiadomość, że walczył gdzieś w Mongolii w oddziałach „czerwonych”. Jakiś uciekinier przyniósł wiadomość, że zostali rozbici a oficerowie rozstrzelani. Pewnej nocy zjawili się bracia Andrzej i Antoni, dezerterzy z carskiej armii na Dalekim Wschodzie. Przedostali się aż z Harbina, wstąpili żeby ratować siostry. Tylko dalszą przeprawę przez płonącą Ukrainę i front niemiecki, z dwójką małych dzieci i młodą dziewczyną uznano za zbyt niebezpieczny. Odważnym braciom udało się. Antek dopiero teraz widzi ponownie i ściska siostry. I tak płynęło, przerywane tylko zapraszaniem do spożywania wnoszonych dań, opowiadanie o tych strasznych czasach bezprawia, na ziemi gdzie życie ludzkie nic nie znaczyło. Słuchano o przygodach tych dzielnych kobiet i ucieczce z Kraju Sowietów. Józefa z dziećmi mogła się repatriować na podstawie umowy polsko-sowieckiej 1921 roku, ale Róża, sanitariuszka w szpitalu wojskowym, przejętym przez bolszewików, stała się funkcjonariuszką Czerwonej Armii. Prędzej by ją rozstrzelali niż pozwolili wyjechać. Były zrozpaczone. Jak uciec z tego „raju”? Pomógł im młody Polak, porucznik armii „białych”, poszukiwany przez bolszewików, którego ukrywały przez kilka dni. Obiecał, że jak się dostanie do Odessy i nawiąże odpowiednie kontakty, da im0 znać. Była to słaba nadzieja. Tym bardziej, że Róża była świadkiem jak otoczony przez „czerwono-armijców”, z których dwóch trzymało go pod ręce, stał na przejeździe kolejowym. Czekali na przejazd pociągu. Spostrzegł Różę i lekko się uśmiechnął. Gdy lokomotywa pędzącego pociągu była tuż przed nimi, wyrwał się trzymającym, zostawił im w rękach swój długi rozpięty szynel i przebiegł przez tory. Ogłupiali sołdaci rzucili się na ziemię, strzelali między kołami pociągu. Pociąg był długi. Dopiero po jego przejeździe pognali za uciekinierem. Udało mu się. Słowa dotrzymał. Gdy Róża dostała kilkodniowy urlop. Ogłosiły, że jadą nad morze, do Soczi. Uważały, że to nie wzbudzi podejrzeń, bo tam zwykle latem wyjeżdżały. Kontakt, w jeszcze stale kontrrewolucyjnej Odessie, był drogi, ale dobry. Za całą biżuterię i carskie złote ruble. Przeszmuglowano je z dziećmi na statek rumuński, jako Rumunki, z rumuńskimi i innymi bałkańskimi repatriantami odpłynęły do Konstancy. Zdawało się, że to koniec niebezpieczeństw. Tym czasem, na statku stwierdzono podejrzenie tyfusu. Nie wpuszczono go do portu. Pasażerów przewieziono jakąś starą barką na brzeg i wojskowymi ciężarówkami, pod silną eskortą, do starych baraków niedaleko miasta.. Urządzono prymitywną, dobrze strzeżoną kwarantannę. W jednym baraku umieszczono chorych i zostawiono bez opieki. Czekali aż ewentualna zaraza sama wygaśnie. Przywieźli trochę podstawowych leków i duże ilości środków dezynfekujących. Szpital zorganizujcie sobie sami, oświadczył jakiś urzędnik. Teren był ogrodzony. Uzbrojona straż pilnowała, aby nikt się nie wydostał. Kilkadziesiąt osób znalazło się w pułapce. Jeden z pasażerów, stary Rumun, z zawodu felczer, prosił, żeby ktoś się zgłosił do pomocy przy chorych. Róża natychmiast się zgłosiła i przeniosła do baraku z chorymi. Odtąd kontaktowały się tylko z daleka. Straszne było to bezradne oczekiwanie. Kazik z zapartym tchem słuchał opowiadania. Tylko półsłówkami odpowiadał na usiłowania Wery nawiązania rozmowy. Nie uszło jej uwadze, że pożera wzrokiem siostrę. Wreszcie wyszła, przepraszając, że coś musi dopilnować w kuchni. Przy stole, komentowano te i wspominano inne, własne przygody. Róża tłumaczyła: - Nie mogłam zostawić chorych, gdy wybrałam taki zawód. Prawda księże proboszczu? Ksiądz też idzie z wiatykiem do każdego chorego. – Prawda moje dziecko. Odpowiedział ksiądz. – Nie mogłaś inaczej postąpić. Pan Bóg się nami opiekuje w takich chwilach. Kolacja się skończyła, pożegnano gości z Ostrowitego. Młodzież przeniosła się na werandę wychodzącą na sad i aleje lipową prowadzącą do jeziora. Ciepły, letni wieczór był pełen woni świeżo koszonych łąk. Długo tak jeszcze siedzieli w kręgu oświetlonym wiszącą naftową lampą, na którą wpadały i ginęły ćmy.. Antek grał pięknie na mandolinie a Róża, przy jego akompaniamencie, na prośbę, okrywanego pieczołowicie przez Jadzię, chorego brata, śpiewała coraz to nowe, dumki ukraińskie i rosyjskie romanse. Kazika proszono o jakieś modne tanga argentyńskie. Wspierał go czysty sopran Jadzi. Towarzystwo rozśpiewało się na dobre. Koncert niósł się po jeziorze i wracał dalekim odbitym echem. Wreszcie pora spać, bo na wsi wstaje się przed świtem. Kazik udaje się do przydzielonego mu pokoiku a tu niespodzianka, na parapecie otwartego okna siedzi Ada. Jak się potoczyła rozmowa? - Nie wiadomo. Kazik pamiętał prośbę ojca. „Musisz sytuację wyjaśnić”. Ada nie była jedną z tych dziewczyn, które zalewają się łzami. Raczej „piorunowała” wzrokiem i słowami. Po latach, w Zaleszczykach, granatami i z „pepeszą” w rękach, wraz z dwojgiem Rosjan, przez kilkanaście godzin odpierała ataki bandy UPA. W Kaziku była chyba naprawdę zakochana. Za mąż wyszła dopiero szesnaście lat później, w czasie wojny i to nie bardzo szczęśliwie. Przy śniadaniu Ada siedziała już obok Stacha a między Antkiem i Kazikiem posadziła Różę. Oświadczyła, że wyjeżdża do Poznania. Chce się zapisać do pomaturalnej szkoły ogrodniczej. Kazik wraca do Włocławka, wyskakuje ze swego „kocza” i wpada do ojca. – Tato żenię się w Ostrowitku – woła. Czy aby to dobrze przemyślałeś? Mówiłeś, że to nie twój typ a teraz: Żenię się! – Tatusiu, nie z Adą. Z nią sobie już wszystko wyjaśniliśmy. Ożenię się z jej siostrą Różą. - To tam tak wymieniają siostry, jedną za drugą? Pyta rozbawiony Wojciech, który był przy rozmowie. - Ach stryjku, to sprawa poważna. Dopiero wczoraj ją poznałem. Jeszcze nikt o tym nie wie. Wam pierwszym to mówię. Ona albo żadna. Oświadczę się jej i rodziców poproszę o jej rękę, tylko muszę mieć bukiet najpiękniejszych róż, bo to Róża – Różyczka. - Kazik opowiada o przygodach tych dwóch sióstr, które usłyszał. O tym, jak pięknie śpiewa, jaka była dzielna. - Daj ci Boże – podsumowuje rozmowę Jan. - Z różami możesz jechać. Tylko najpierw z nią porozmawiaj. Może już ma kogoś. Przecież nic nie wiesz. Czy ty jej się podobasz? Nie bądź taki zarozumiały. - Nie rusz Andziu tego kwiatka… - znasz ten wierszyk? –Wtrącił Wojciech. Kazik musiał zająć się swoimi interesami. Wieczorem i jeszcze długo w nocy pisał pierwszy list miłosny. Następnego ranka Janek pędził konno do Ostrowitka, z listem do panny Róży, niby przy okazji jakiejś przesyłki w sprawach handlowych dla Antoniego. Janek list przekazał do rąk własnych. Przywiózł, tylko wiadomość, że panienka pilnie wyjeżdża z panem Stanisławem i jego narzeczoną do szpitala w Otwocku i do Warszawy i ustną odpowiedź: Dziękuje za list. Postara się wkrótce odpowiedzieć. Kazik czekał z niecierpliwością, pełen obaw i ponurych myśli na listonosza. Odpowiedź nadeszła dopiero po kilkunastu dniach z Zakopanego. Róża dziękowała za list i zainteresowanie swoją osobą, przepraszała, że dopiero teraz odpisuje. Musiała zająć się chorym bratem a obecnie wypoczywa wraz ze szwagierką, żoną brata Andrzeja. Pisała o urokach gór, o licznym doborowym towarzystwie. - Nie odpowiedziała „ani tak, ani siak” – skarży się stryjowi zmartwiony Kazik. - Najważniejsze, że zaprasza cię do dalszej korespondencji. - Mądra dziewczyna – stwierdził Wojciech, gdy Kazik przeczytał mu list. - Ciesz się, że nie pisze „Nie zawracaj mi pan głowy, bo moje serce już zajęte!”. Od tej pory dochód Poczty Polskiej powiększył się. Do czego przyczyniła się wymiana pachnących coraz dłuższych listów między Włocławkiem a Zakopanem, Rozpszą i Warszawą, miejscowościami gdzie przebywała Różą. W naszym domu, w bieliźniarce, pod stert poszewek i prześcieradeł leżała przez długie lata, zawiązana wstążeczką paczka tej dawnej korespondencji. Spłonęła rzucona ręką mamy do ognia, gdy w czasie okupacji czekaliśmy na wysiedlenie „w nieznane”. Tak wyglądał wstęp do ważnego (szczególnie, również dla piszącego te słowa i jego rodzeństwa), okresu w życiu Kazika, zwanego kiedyś „konkury” a po polsku „zaloty”. Było ściśle określone, przez „konwenans” – ten wytwór tysiącletniej kultury europejskiej, zachowanie młodej pary. Korespondencja miłosna, nieraz pełna poezji i przedstawiająca głębie uczuć dwojga zakochanych, stanowi odrębny dział literatury i przedmiot badań wszystkich znanych kultur. Oczywiście istniały od czasów epoki kamienia łupanego, tak zwane „końskie zaloty”. Preferowany obecnie „system uproszczony”. Korespondencja miłosna została skrócona. Do wymiany myśli i uczuć używa się sms-ów, bez polskich liter. Krótko i łatwo! Nadeszła jesień. W Ostrowitku żałoba. Syn Stanisław umarł w Szpitalu Wojskowym w Otwocku. Przestrzelone płuco było przyczyną dalszych komplikacji i śmierci, której ówczesnymi środkami nie można było zapobiec. Został pochowany z honorami wojskowymi w kwaterze, poległych Obrońców Warszawy, cmentarza otwockiego. Kazik przyjeżdża z wizytą kondolencyjną. Jest zgromadzona cała rodzina po powrocie z pogrzebu. Spotyka się z Różą. Wita go jak dobrego znajomego. Łzy płyną, gdy opowiada o przytomnej śmierci brata. Przyjechał najstarszy brat Andrzej z żoną Janiną i czwórką dzieci. Andrzej i Antoni, dyplomowani rolnicy, naradzają się nad ratowaniem folwarku, którego sytuacja jest coraz gorsza. Czy uda się jeszcze odrobić straty spowodowane kosztowną, społecznikowską działalnością ojca? Martwią się o ojca. Śmierć Stacha, drugiego syna, którego zabrała mu wojna. w widoczny sposób załamała, tego 74 -letniego człowieka o zdawało się dotąd niespożytej energii. Tak to bywa ze starymi ludźmi. Wyglądają i czują się w pełni sił, aż przychodzi taki moment, że „czas upomina się o swoje”. Andrzej wyjeżdża, ma na głowie zarząd klucza folwarków. O ile mnie pamięć nie myli, należących do rodziny Korwin-Szymanowskich. Ojciec przekazuje „ster rządów” Antoniemu, który z wdzięcznością przyjmuje pomoc Kazika. Jest on teraz częstym gościem, w Ostrowitku. Przy okazji pobytu w powiecie i województwie załatwia liczne sprawy urzędowe folwarku. Zostawmy na razie te sprawy. A co z konkurami? Kazik „nie zasypia gruszek w popiele”. Róża ma kilku adoratorów z sąsiedztwa, Najdłużej trzyma się niejaki Bisikierski, dziedzic jakiegoś folwarku w okolicy. Utrwaliło mi się to nazwisko, bo ojciec, przekomarzając się z mamą, przypominał je czasem. Młody ziemianin nie miał szans. Nareszcie Kazik usłyszał to upragnione słowo: „TAK”. Pewnie poprzedzało je wręczenie ukochanej tego, umyślonego dawno, bukietu czerwonych róż. Teraz już tylko prośba rodziców o rękę Róży i zaręczyny z uroczystym przyjęciem. Został formalnym narzeczonym. Wyszły „zapowiedzi”. Termin ślubu ustalono na karnawał roku 1925. Pamiętam pierścionek zaręczynowy, jaki dostała mama. Był to mały, platynowy pierścioneczek w kształcie łódeczki z delikatnym, grawerowanym wzorkiem, wśród którego błyszczały dwa brylanciki, jak dwie gwiazdki. Szkoda, że musiał „iść do ludzi” w jakiejś trudnej sytuacji. Okres narzeczeństwa to pełne emocji planowanie wspólnej przyszłości. We Włocławku remont i meblowanie mieszkania w oficynie za piekarnią na okres przejściowy. Niebotyczne projekty Kazika, Róża stara się urealniać. Ma pełne ręce roboty. Szyje się ślubna suknia, kompletuje wyprawa panny młodej. Kazik zamawia u najlepszego krawca włocławskiego, pana Jaźwieckiego, frak ze wszystkimi potrzebnymi dodatkami, składanym cylindrem z importu i peleryną. Dodatki jakoś się rozeszły a frak miałem odziedziczyć jak dorosnę. Dziwnym trafem przetrwał wojnę. Mole też go oszczędziły. Okazało się, że moja figura zbyt tęga a czasy zbyt chude. Mama podarowała go jakiemuś zbieraczowi staroci. Na ślubnym kobiercu młodzi stanęli w sobotę 14 lutego 1925 roku. Ach, co to był za ślub! Udzielał go, w pobliskiej Chełmicy, tamtejszy proboszcz, wuj pana młodego i odprawiał uroczystą Mszę św. w asyście proboszcza z Ostrowitego i księdza Bogdańskiego, kanonika katedralnego z Włocławka, kapelana Harcerstwa, który wygłosił piękną okazyjną homilie. Nawa kościoła była przybrana białymi wstążkami a marsza weselnego zagrała orkiestra 14 pułku piechoty z Włocławka.. Państwo młodzi w karecie i goście kawalkadą sań i powozów przejechali do Ostrowitka. W starym dworze wydano tylko przyjęcie dla licznie zaproszonych gości. Obowiązywała jeszcze żałoba po zmarłym bracie. Było to jednocześnie pożegnanie okolicznych ziemian przez dobrego sąsiada dziedzica Ostrowitka. Zapadła decyzja, że folwark zostanie sprzedany Bankowi Rolnemu „pod parcelacje”. Tak oto, doszliśmy do momentu połączenia świętym węzłem małżeńskim na dobre i na złe, wnuka Andrzeja Galczaka z wnuczką Szymona Stachurskiego. Zanim opowiem o ich wspólnej drodze przez życie, muszę uzupełnić historię żeńskiej linii mych przodków. Historię rodziny Stachurskich .

Dalszy ciąg wkrótce.