Historię tej rodziny   tak   pięknie i tak wiernie oddanej wraz z   zawartymi   w   niej wątkami  historycznym pisze Waldemar  Galczak (A311).
Wyraził  zgodę  na  umieszczanie  tego  opowiadania tu na forum.
Będziemy dodawać napływające części tej historii.

Wspomnienia Waldemara Galczaka,wnuczka Jana-piekarza z Miłej

Waldemar

Cz.II Stachurscy

Rozdział I

OSTATNIA POTYCZKA I „W SOŁDATY”

Należałoby zadać sobie trud poszukiwań w archiwach akt dawnych i księgach parafialnych odnośnych zapisów, czy przeprowadzić rozmowy z ludźmi z tamtych okolic. Gostynin, Zaździerze, Wiktorów, Gabin, Łąck, Kunki to tereny i miejsca, gdzie przez czterdzieści lat żyła i działała rodzina Ludwika i Franciszki Stachurskich. Na takich podstawach można by napisać pełną i na pewno ciekawą monografię tej, przecież przeciętnej polskiej rodziny. Trwała w wierze i tradycji przodków a mimo ciosów zadawanych przez nieprzychylny los, pamiętała o innych, o biedniejszej wiejskiej społeczności. Ograniczę się do słyszanych w dzieciństwie historii i znanych mi faktów. Stachurscy, Wiktorscy, Drobiccy, nasi przodkowie „po kądzieli”, była to mazowiecka szlachta zagrodowa. Jej przedstawiciele służyli „Rzeplitej” konno i zbrojno. Gardłowali na sejmikach za tym czy innym pomysłem możnych. Trzymali się pańskich klamek albo siedzieli w powiecie gostynińskim, na byle jakichś wioszczynach, lub podobnych do chłopskich zagrodach. Mimo nieraz słomy wystającej z butów, należeli do uprzywilejowanej elity narodu. Trzymali się hardo a synów posyłali do szkół lub na pański dwór do służby „dla ogłady”. Po rozbiorach, brali udział we wszystkich powstaniach, płacąc obficie krwią za nieudolną politykę magnatów. Żaden członek, wymienionych wyżej rodów, nie zasłużył na wzmiankę w kronikach. Za to reprezentowała ich często, wspólnie z innymi, tylko wielocyfrowa liczba poległych przedstawicieli ich „stanu”, Ukaz carski, zobowiązujący do udowodnienia szlachectwa odpowiednim pergaminem, czego nie byli w stanie dokonać. Zrównano ich, wobec prawa, z chłopami. Ślady naszych pradziadów z tych rodów, choćby w księgach parafialnych i stanowych wciąż czekają na odkrycie przez jakiegoś potomka „zapaleńca”. Pozostańmy, więc przy domysłach, na podstawie tego, co niesie „wieść rodzinna”. Posiadam jedną kartkę, wyrwaną z paszportu mego dziadka Ludwika Stachurskiego. Urodził się w dniu 5 sierpnia 1850 roku w Zaździerzu, gmina Szczawin,, powiat Gostynin. Rodzice to: Szymon Stachurski i Franciszka z Drobickich. Jaką historię przekazywano w rodzinie o losach naszych pradziadków Szymona i Franciszki? Szymon brał udział w powstaniu styczniowym 1863 roku wraz z dwoma dorosłymi synami. Musiał mieć wtedy ponad czterdzieści lat. Czy jako młody człowiek walczył w powstaniu listopadowym 1831 roku? Bardzo to możliwe, jaki to, że był na Węgrzech z generałem Bemem, gdzie walczyło wielu Polaków, wśród nich przyjaciel Szymona, jeden z Wiktorskich, dziadek mojej babki Franciszki Stachurskiej z Wiktorskich. Ten, oprócz ran, przywiózł z Węgier żonę, moją pra-pra-babkę. Pewnym jest, że Szymon posiadał wyszkolenie wojskowe. Był działaczem niższego szczebla, podziemnych struktur Rządu Tymczasowego na terenie powiatu gostyńskiego., A może przyłączył się do synów, którzy uciekli do oddziału powstańczego przed „branką”, zarządzoną przez margrabiego Wielkopolskiego. W oddziale miał funkcje dziesiętnika a może setnika. Oddział, w którym walczyli, przetrzymał rok 1863. Nadszedł rok 1864. Powstanie dogorywało. W lasach gostyńskich znalazły się resztki części oddziałów z płockiego. Jeszcze mieli nadzieję. Nowy naczelnik, Romuald Traugutt zaczął porządkować organizację powstańczych oddziałów. Byli niedaleko swych domów, na swoim terenie. Niestety, w okolicy namnożyło się szpicli i donosicieli. Chcieli się zasłużyć władzom. Niektórzy liczyli, że się dorobią na konfiskowanych powstańcom majątkach. Niewielki już oddziałek został wytropiony i otoczony przez Rosjan. O świcie doszło do ostatniej potyczki. Tu zginął Szymon. Tu zastał wzięty do rosyjskiej niewoli jego najmłodszy syn, czternastoletni Ludwik. Nocą chłopiec przywiózł wozem do lasu zaopatrzenie. Wyobrażam sobie ostatnie chwile życia Szymona. Byli z nim jeszcze dwaj starsi synowie. Ojciec zmusił ich, aby dosiedli koni, którymi przyjechał Ludwik i przebijali się z okrążenia, Ludwika ukrył w jakichś chaszczach a sam, z garstką towarzyszy, walczył do końca, jak staremu żołnierzowi przystało. Ludwik nie usiedział w kryjówce. Schwytano go z bronią w ręku. Podniósł jakiś porzucony karabin bez naboi. Przed sądem, młody wiek był okolicznością łagodzącą. Sądzono go jednak jak dorosłego a przesłuchania i śledztwo trwały jeszcze długo. Sąd Wojenny w Płocku rozpoczął pracę już w roku 1863 a skończył działalność w roku 1865. Według różnych zachowanych danych, rozpatrzył około 11 tysięcy spraw, z czego większość zakończono wyrokami skazującymi. Powieszono i rozstrzelano 58 osób. Pozostałe kary to: zesłanie na ciężkie roboty na Syberii, wcielenie do wojska i do „rot aresztanckich”, na osiedlenia na terenie Rosji pod nadzorem policji, konfiskaty, kary pieniężne i inne represje. Wiele spraw przekazano do dalszego śledztwa i rozpatrzenia przez sądy cywilne. Ludwik należał do tej ostatniej grupy, bo według opowiadań mej babki, zwiedził różne więzienia z osławionym Szliesselburgiem włącznie. Wreszcie zapadł wyrok: - więzienie do ukończenia 18 lat i wcielenie do wojska. Jak długo trwał pobyt w areszcie śledczym? Sądy rosyjskie to nie był nasz obecny sąd polski, gdzie do wyroku zdążyłby osiwieć. Był to może rok lub dwa. Po wyroku, do „odsiadki” przed wojskiem miał jeszcze dwa, czy trzy lata. Miał to szczęście w nieszczęściu, że siedział jako „polityczny” w najlepszym, doborowym towarzystwie ludzi światłych i szlachetnych. Ten okres był dla młodego chłopaka „więziennym gimnazjum”. Dom rodzinny w Zaździerzu spalono a ziemię skonfiskowano. Matka Franciszka zmarła wkrótce. Wspominano jeszcze w rodzinie,, że jednemu z braci udało się uratować i uciec aż do Ameryki a drugi schwytany, został skazany na „katorgę”, czyli ciężkie roboty i zesłany na Sybir. Wrócił po wielu latach, osiedlił się w Łącku, gdzie był zarządzającym słynnej stadniny. Po nim tą funkcję pełnił podobno jeg syn. Czy było więcej rodzeństwa? Wiem tylko o jednej, młodszej siostrze, która w czasie aresztowania Ludwika miała trzy czy cztery latka. O niej jeszcze opowiem. Wyszła za mąż, za Polaka, urzędnika administracji rosyjskiej. Mieszkali w Petersburgu. Rodzina uważała go za zdrajcę, tym bardziej, że dla stanowiska przyjął prawosławie. Ich córka, Janina, na prośbę matki, wychowywała się w domu mych dziadków, na Polkę patriotkę i katoliczkę. Była kilka lat starszą od mojej mamy i bardzo przywiązaną do rodziny. U niej mieszkałem jakiś czas po drugiej wojnie w Warszawie. „Soczi Damasza piszcza nasza” (Kapuśniak i kasza to nasze pożywienie). To słowa popularnej , rosyjskiej, żołnierskiej piosenki. Ludwik skończył 18 lat w roku 1868. Zgodnie z zasądzonym wyrokiem znalazł się w „sołdatach”. Był „gramotny”, to znaczy, umiał czytać i pisać. Taką umiejętnością mogło się pochwalić niecałe 5% rosyjskich szeregowych. Musztra zaczynała się od rozróżniania strony lewej i prawej metodą „słoma – siano”. Za cholewę lewego buta wkładano „wiecheć” słomy, za cholewę prawego siana. Rozkaz: „w słomę zwrot!” był dla wszystkich zrozumiały. Dziadek Ludwik opowiadał inne ciekawostki z życia rekruta: Drewnianą łyżkę musiał sobie kupić. Kosztowała nie drogo, jedną kopiejkę. Kto nie posiadał takiej kwoty, dostawał za darmo kawałek drewna lipowego i musiał sobie łyżkę wystrugać. Na pięciu czy sześciu dostali jeden kociołek, którym musieli się kolejno opiekować. Do kociołka fasowali z kuchni, na wszystkich, przeważnie kapuśniak. Siadali wokół kociołka i czerpali go swoimi łyżkami, noszonymi za cholewą buta, kolejno, jeden po drugim. Tak samo było z kaszą na drugie danie, do której dostawali czasem po kawałku mięsa dla każdego. Nieraz w terenie, na ćwiczeniach, dostawali tylko surowe produkty, z których wieczorem i nieraz późno w noc, sami, na ognisku, gotowali sobie posiłek. Najgorszym, nie do zniesienia dla młodego Polaka, było traktowanie żołnierzy przez oficerów i byle jakąś „szarże”. Ciężkie kary za najmniejsze przewinienie, znęcanie się, w czasie szkolenia, za byle niedokładność, należały do regulaminu armii. Nie było lekko. Ludwik przetrzymał najgorsze okres rekrucki i otrzymał awans. Przeniesiono go do kancelarii, wykorzystując jego umiejętność kaligraficznego pisania. Trzeba przyznać, że większość oficerów traktowała go lepiej od innych. Znali jego przeszłość i cenili za odwagę, jaką wykazał już w młodym wieku. Czekało go 12 lat służby. Dostał przydział do taborów. To mu nawet odpowiadało, bo lubił konie, znał się z domu na ich wadach i zaletach. Stał się cenionym podkomendnym wachmistrza. Po czterech latach służby był już sam podoficerem. Skończył 22 lata, zostało mu jeszcze 8 długich lat. Służył w guberni pskowskiej, jak mi się przypomina, w samym Pskowie. Tam służyło, w różnych jednostkach wielu Polaków, wcielonych po powstaniu do wojska i „rot aresztanckich”. Ludwik znalazł tu kilku ziomków z gostyńskiego. Sądy wojenne działające po powstaniu w Polsce miały różne, swoje rejony „zsyłki” i ten był właśnie przydzielony sądowi w Płocku. Zesłano tam kilkuset uczestników powstanie z województwa płockiego. Pamiętam, że do dziadka Ludwika, gdy już mieszkał we Włocławku, przychodziło dwóch kolegów z wojska i wspominali przygody ze służby i wojny tureckiej. W czasie służby w taborach Ludwik opanował wiele czynności i umiejętności związanych z tym podstawowym rodzajem transportu dawnych armii. Umiał, na przykład, wykuć podkowy i podkuwać konie, asystował weterynarzowi i znał się na leczeniu końskich chorób. Opanował ciesielkę i kołodziejstwo, czyli produkcję konnych pojazdów. Miał wybitne zdolności manualne tak zwane „złotej rączki”, To ułatwiło mu pobyt w wojsku i przetrwanie. W styczniu roku 1874, w Rosji weszła w życie wielka reforma wojska, autorstwa ministra spraw wojskowych Dymitra Milutina. Wprowadzono powszechny obowiązek służby wojskowej dla mężczyzn wszystkich stanów od 21 roku życia. Ograniczono okres zasadniczej służby w wojskach lądowych do lat 6-ciu z okresem przebywania w rezerwie przez lat 9. Pod koniec tego roku, upływało 6 lat służby Ludwika. Czy mógł liczyć na zwolnienie zgodnie z nową ustawą? Nie wiem, czy dotyczyła ona również skazanych wcześniej na długoletnią służbę. Mógł się obawiać, że mimo dobrej opinii, zabronią mu osiedlenia na terenach Polski. A może ze względu na reformę i obfity napływ rekrutów, których trzeba było szkolić, wstrzymano zwolnienia podoficerów. Poborowych było więcej niż mogła ich przyjąć armia. Wprowadzono pobór tylko określonego kontyngentu z każdego rejonu na podstawie losowania. Otworzył się raj dla łapówkarzy we wszystkich punktach poboru. Ludwik został w wojsku. Za to, na święta Bożego Narodzenia otrzymał pierwszy urlop dla odwiedzenia rodziny. Pewnie ze łzami w oczach witał po dziesięciu latach rodzinną ziemię. Odżyły tragiczne wspomnienia. Odwiedził może jakichś krewnych. Na pewno modlił się przy grobie matki. Czy odnalazł przysypaną śniegiem leśną wspólną mogiłę powstańców, kryjącą również prochy ojca? Nigdy nie chciał mówić o dawnych bolesnych wydarzeniach. Dłużej zatrzymał się u Wiktorskich, rodziny od lat zaprzyjaźnionej z jego rodziną. Oni nie opuścili w nieszczęściu. Ratowali, co było można uratować z grabionego, za przyzwoleniem władz, przez miejscowy motłoch gospodarstwa. U nich znalazła schronienie do śmierci, przybita tragicznymi wydarzeniami, matka z małą córeczką . U nich pozostawiła niewielki depozyt dla córki i któregoś z synów, któremu los pozwoli wrócić. Po śmierci matki siostrzyczkę zabrał ktoś z rodziny. Ludwik nie mógł jej odwiedzić w czasie krótkiego urlopu. Młody wojak, wprawdzie w obcym, nielubianym mundurze, lecz ze znaną powstańczą przeszłością, budził podziw i pewną zazdrość wiejskiej młodzieży. Dwunastoletnia Franusia Wiktorska nie posiadała się z radości i dumy. Ludwik poprosił ją a następnie rodziców o rękę, oczywiście jak wróci za kilka lat z wojska. Musiał się śpieszyć. Franusia była bardzo ładną dziewczynką, o kruczych, lekko falujących włosach, śniadej cerze i pięknych oczach. Urodę odziedziczyła po babci Mołdawiance, czy Węgierce. Jeśli do tego dodamy, że była to posażna jedynaczka, zrozumiemy uzasadniony pośpiech Ludwika. Odbyły się uroczyste zaręczyny. Ludwik został oficjalnym narzeczonym. Na świątecznych przyjęciach i zabawach karnawałowych przyjemnie minął pobyt. Okoliczni potencjalni konkurenci do ręki Franusi, musieli wiedzieć, że mają przeciwnika, któremu nie warto wchodzić w drogę. Urlop się skończył. Czas do wojska wrócić. Zaszły nowe, nieprzewidziane okoliczności. Rosja przygotowywała się do wojny z Turcją. Wśród Polaków te wieści budziły mieszane uczucia: - Z jednej strony tradycja walk „Za wolność naszą i waszą”, chęć wyzwolenia braci Bułgarów z niewoli, gorszej od rosyjskiej. – Z drugiej polska racja stanu, obawa przed wzmocnieniem rosyjskiej potęgi i osłabienie jedynego kraju, który nie uznał rozbiorów Polski. Polacy służący w armii rosyjskiej nie mieli wyboru. Do tych należał Ludwik. Oblicza się, że w wojnie z Turcją, w rosyjskiej armii, brało udział około 40 tys. Polaków. W całej armii stanowili oni blisko 10% korpusu oficerskiego. W roku 1876 zaczęły się przemarsze, transporty i koncentracja wielkiej armii na granicy rumuńskiej. W końcu kwietnia 1877 roku Rosja i Rumunia wypowiedziały wojnę Turcji. Więzienie i wojsko było szkołą życia. Teraz w czasie tej wojny Ludwik miał zdać egzamin ze „sztuki przeżycia”. Znalazł się w bezwolnej masie ludzkiej. Miał, jak automat wykonywać rozkazy, zabijać, gdy kazano i bronić się, żeby nie zostać zabitym. Myślała za niego kwatera główna a łańcuch „pośredników” dowódców poszczególnych szczebli, decydował o życiu jego i tysięcy takich jak on.

Rozdział II

NA TURECKIEJ WOJNIE

Ze strzępów słyszanych dzieciństwie opowiadań, pozostałych w pamięci, wyłaniają się niektóre przygody wojenne dziadka Ludwika. Mój brat cioteczny Marian, starszy o kilka lat ode mnie, który wychowywał się u dziadków, znał ich dużo. Miałem komplet ołowianych żołnierzy, w barwnych mundurach z okresu tej wojny. Bawiliśmy się w przygody dziadka. W wozach, pudełeczkach od zapałek, zaprzężonych w konie z kasztanów, stali żołnierze rosyjscy. Dookoła uwijał się rosyjski kawalerzysta - dziadek a atakował ich oddział konnych Czerkiesów tureckich. Dopiero po latach, postanowiłem bliżej poznać historię tej wojny i piękny ten kraj, który mój dziadek oglądał 110 lat wcześniej. Przyjrzyjmy się wydarzeniom, w których uczestniczył nasz podoficer taborów, któregoś pułku piechoty czy grenadierów z guberni pskaowskiej, armii dowodzonej przez wielkiego księcia Mikołaja Mikołajewicza. Pierwszym zadaniem bojowym było sforsowanie Dunaju na granicy rumuńsko tureckiej. Trudności przerzucenia wojsk, przez 600 kilometrowy odcinek rozmokłych na wiosnę bezdroży rumuńskich spowodowały, że przemarsz piechoty, oraz przejazd konnych taborów i artylerii trwał dwa miesiące. Było to znacznie dłużej niż zakładano. Tu Ludwik zdobywał pierwsze doświadczenia wojenne. Była to droga wymagająca siły fizycznej i odporności na trudy. Sprawdzian bojowy miał dopiero nastąpić. Okupiona wielkimi stratami i bohaterstwem szeregowych oraz młodszych oficerów, przeprawa, udała się dopiero w końcu czerwca. Było to dalsze opóźnienie. Wielka armia rosyjska znalazła się na terenie północnej Bułgarii, dochodząc do gór Starej Planiny. Dzięki pomocy przewodników bułgarskich z marszu zajęto przełęcze górskie. Ostrożność sztabu nie pozwoliła wykorzystać tego faktu. Nie wykorzystano zaskoczenia, umożliwiono koncentracje sił tureckich i kontrofensywę, zdolnego stratega, Sulejmana-paszy. Oswobodzoną i bronioną przez drużyny ochotników bułgarskich Starą Zagorę zostawiono bez pomocy. Turcy odbili miasto i wymordowali tysiące Bułgarów. Mimo a może w skutek, rozbudowanych sztabów i obecności na froncie cara i wielkich książąt. Brakowało dobrego rozpoznania sił nieprzyjaciela a decyzje kwatery głównej były zwykle spóźnione. Szefem sztabu armii, wielkiego księcia Mikołaja Mikołajewicza był Polak, gen. Edward Niepokojczycki. Niestety, jak się okazało, podobnie jak dowodzący wielki książe, wyróżnił się nieudolnością i do tego był oskarżony o czerpanie korzyści osobistych z tej wojny. Byli inni oficerowie Polacy, którzy wyróżnili się bohaterstwem. Między innymi jeden z generałów (zapomniałem nazwiska), który zginął w, decydującej o dalszym przebiegu wojny, obronie przełęczy Szipka. W lipcu działania wojenne rozciągały się na obszarze szerokości 700 i głębokości 200-300 km Szczęśliwie, dzięki niespotykanemu bohaterstwu obrońców przełęczy szypczyńskiej, Turkom nie udało się przeprawić przez góry i odbić straconych terenów. Przełęcze zostały w rękach Rosjan a Turkom pozostało blokowanie ich od południa. Teraz należało rozprawić się z dużym zgrupowaniem wojsk Osmana-paszy w umocnionej systemem szańców i redut, Plewnie. Czekano na posiłki z Rosji oraz aktywne włączenie się do wojny Rumunii. O powodzeniu kampanii decydowało zaopatrzenie oddziałów frontowych. Za frontem zostały cztery niezdobyte twierdze tureckie na Wschodzie a na Zachodzie Plewna. Stąd, wypadami kawalerii, nie ustępującej Kozakom, atakowano transporty, palono i wycinano w pień wsie i osady, sprzyjających Rosjanom, Bułgarów. Na oswobodzonych terenach bułgarskich aż do górskich przełęczy, na długich szlakach dowozu, na „taborytów” wszędzie czyhała śmierć. Na przedgórzu trzeba było się bronić przed atakami konnych oddziałów. W górach koniom zawiązywano oczy i przeprowadzano pojedynczo a następnie, przenoszono na plecach, rozebrane na części wozy i ładunek. Tu znowu czyhali, dobrze uzbrojeni „baszy-buzucy”, partyzanci tureccy, prowadzeni przez fanatycznych „mułłów”, prowadzących na śmierć w imię Allacha. Dodatkowe trudności sprawiała aura roku 1877. Niespotykane upały były męką dla żołnierzy. Ludwik dowodził jakąś podstawową jednostką transportową, składająca się z dziesięciu czy dwunastu dwukonnych wozów i dwudziestu kilku żołnierzy, różnych narodowości rosyjskiego imperium. Wydaje się, że byli wśród nich Polacy. Na podgórzu dodano mu kilku Bułgarów z „czety”, czyli działającego tu oddziału partyzanckiego. Byli dobrymi, odważnymi przewodnikami. Ludwik dbał o swych podkomendnych, o ich wyszkolenie i wyposażenie bojowe a także, o dobre zaopatrzenie. Prawie jak o ludzi dbał o konie. Idealny musiał być stan wozów i dodatkowego wyposażenia. Gdy było trzeba pracował jak inni. Szybko zdobył szacunek i zaufanie podwładnych. Przekonali się, że w niebezpieczeństwie, sam pierwszy „nastawia karku”. Był dobrym jeźdźcem. Sam, lub z konnym łącznikiem przeprowadzał zwiad, sprawdzając trasę. Kiedy zaczęły się ataki kawalerii tureckiej na transporty, wyćwiczył swój oddział w błyskawicznym ustawianiu wozów, do obrony pod ich osłoną. To uratowało ich. Nie pozwolili się wybić tureckim Czerkiesom. Doczekali pomocy. W górach, mimo ostrzału „baszy-buzuków”, kazał się opuścić na linie po rannego żołnierza, wiszącego na jakiejś skalnej półce. Dwa szturmy na Plewne w. ks. Mikołaja w lipcu i sierpniu, kiedy chciał się popisać szybkim zwycięstwem, zostały krwawo odparte. Kończył się sierpień. Czas naglił. Trzeci atak musiał się udać. Przybyła armia rumuńska i posiłki z Rosji. Dnia 8 września przybył pod Plewnę zaniepokojony car. Same siły rosyjskie miały trzykrotną przewagę. Po kilku dniowym, huraganowym ostrzale artyleryjskim i, okupionym dużymi stratami zdobyciu pierwszej linii umocnień, wszystko było przygotowane do ostatecznego, miażdżącego szturmu. Atak odwołano. Sztab postanowił carowi zrobić prezent i zdobyć miasto dopiero na urodziny, które obchodził 11 września. (Znane nam, socjalistyczne prezenty uroczystościowe, miały starą tradycje.) Trzy dni wystarczyło Turkom na naprawę umocnień i przeformowanie obrony. 10 września spadła wyjątkowo obfita jesienna ulewa. Zamieniła przedpole w grząskie bajoro. Szturmu nie odwołano. Car czeka! O świcie 11 września gen. Skobielew, na białym koniu, poprowadził do szturmu pulki swej dywizji. Szły w zwartych kolumnach, z biciem w bębny, z rozwiniętymi sztandarami, ślizgając się w błocie i ginęły w krzyżowym ogniu tureckich strzelców i dział. Tak wybito, między innymi, pułk pskowski, w którym służyło wielu Polaków. 13 września przerwano szturmy. Prezentem dla cara stało się 16 tys. zabitych żołnierzy rosyjskich i rumuńskich i drugie tyle rannych. Turcy stracili 3 tys. zabitych. Car był wstrząśnięty, chciał przerwać kampanię, wycofać wojska do Rumunii i tam przezimować. Ostatecznie podjęto rozsądną decyzje. Sprowadzono doświadczonego inżyniera, specjalistę budowy i niszczenia fortyfikacji, Niemca, gen. Todtlebena. Rozpoczęto prawidłowe oblężenie. Skoncentrowano się na odcięciu dróg zaopatrzenia i zdobywaniu mniejszych punktów oporu nieprzyjaciela. Turkom skończyły się zapasy. Osman-pasza odrzucił propozycję honorowej kapitulacji. W dniu 10 grudnia desperacko zaatakował. Zaskoczył oblegających. Uderzył wszystkimi siłami na najsłabiej strzeżonym odcinku. Obrońcy nie wstrzymali uderzenia. W syberyjskim pułku grenadierów w niektórych kompaniach zostało po kilkunastu żołnierzy. Zginęli wszyscy oficerowie. Zginęła cała obsługa baterii. Kontratakował, walczące na bagnety, został rozbity 10 małoruski pułk grenadierski, gdzie również zginęło wielu Polaków. W obronie pierwszej i drugiej linii rosyjskich umocnień zginęło 1800 żołnierzy. Gdyby nie to, że Osman-pasza został ranny, może wyrwałby się z okrążenia. Turcy stracili 6000 tys. zabitych. Do niewoli poszło 34 tys. Zdobycie Plewny i zniszczenie armii Osmana–paszy, okupione około 50 tys. zabitych, zmarłych i rannych żołnierzy rosyjskich i rumuńskich, nie licząc tysięcy zabitych i zmarłych wskutek głodu cywilów, było momentem przełomowym całej kampanii. Do wojny przystąpiła Serbia. Jej wojska zaczęły zajmować dolinę sofijską. Teraz należało przeprawić armię dunajską przez góry, rozprawić się ze zgrupowaniem Sulejmana-paszy i załogami, niezdobytych jeszcze twierdz, na Wschodzie. Po wyjątkowo deszczowej jesieni nastąpiła zima, jakiej nie pamiętano na Bałkanach. W górach spadły obfite śniegi a mrozy dochodziły do –20 st.C. Wojsko, tylko w sukiennych mundurach, ratowano się, okrywając kocem-derką, która zrolowana, przewieszona przez lewe ramie i związana przy prawym biodrze, była stałym wyposażeniem rosyjskiego żołnierza. Transporty ciepłej odzieży z Rosji, dotarły na wiosnę. W takich warunkach, w pierwszych dniach stycznia 1878 roku, rozpoczęła się przeprawa armii przez górskie przełęcze, które blokowała armia Sulajmana-paszy. To był już szczyt nie liczenia się z życiem i zdrowiem żołnierzy. Odkopywano spod śniegu całe kolumny transportowe z zamarzniętymi ludźmi i końmi. Znajdowano zamarznięte, wysłane na rozpoznanie patrole. Kolumna transportowa Ludwika dotarła do, zasypanego śniegiem, zamarzniętego, wraz z personelem i kilkuset rannymi, szpitala polowego w letnich „pałatkach”. Tragiczny był los części kolumny piechoty, którą burza i zamieć śnieżna zaskoczyła na szczycie przełęczy. Znajdujący się niżej zdążyli skryć się w lesie porastającym zbocza, natomiast 900 żołnierzy na górze, odkopano ze śniegu, rankiem następnego dnia, zamarzniętych. Sztabowcy chwalili się, że rosyjscy żołnierze przeszli przez góry w warunkach, w jakich miejscowi górale nie ośmielaliby się tego zaryzykować. Dziadek Ludwik opowiadał, że żołnierze brnęli, odcinkami, po pas w śniegu, na prowizorycznych płozach, przeciągali ładunki a w rozrzedzonym powietrzu, żołnierzom rzucała się krew z nosa i z uszu. Armia turecka, blokująca przełęcze, została rozbita. Teraz wypadki potoczyły się błyskawicznie. Rosjanie parli na południe wyzwalając jedno miasto za drugim. Resztki armii Sulejmana-paszy zostały rozbite w okolicach dzisiejszego Płowdiwu. 20 stycznia konne oddziały rosyjskie zajęły Adrianopol. Muszę jeszcze wspomnieć o końcowym epizodzie tej wojny, przypominającym okrucieństwa naszych czasów. Przed wojskiem rosyjskim a szczególnie obawiając się zemsty Bułgarów, ruszyła na południe lawina uciekinierów tureckich. W większości kobiety z dziećmi, starcy, Drogi zostały zapchane ćwierćmilionowym tłumem, pieszo lub dwukołowymi arbami z resztkami dobytku. Gdzieś niedaleko Adrianopola natknęli się na rosyjskie flanki i bułgarskie drużyny. Rozpoczęła się rzeź i popłoch. Ratowali się ucieczką na błotne trzęsawiska, Noc i mróz spowodowały, że zamarzło tam tysiące. kobiet z niemowlętami i dzieci. Rosjanie stanęli pod nurami Stambułu. Tu włączyła się, czekająca na rozwój wypadków Europa. Na Bosfor wpłynęły okręty brytyjskie, 31 stycznia nastąpiło zawieszenie broni pertraktacje dotyczące zawarcia pokoju i podziału odebranego Turkom terytorium. Skończyły się działania bojowe, ale to nie był koniec niebezpieczeństw grożących dowódcy kolumny transportowej. Mienie wojskowe było łakomym kąskiem dla wielu spekulantów i band rabunkowych, jakich nie brakowało.. Ludwik poznał niski poziom moralny kadry oficerskiej kwatermistrzostwa. Widział siedzących w ciepłych magazynach „łapówkarzy” i pazernych dostawców lichego prowiantu, którzy na tej wojnie zbijali majątki. Były przypadki pozorowanych napadów na transporty. Zorientowali się, że uczciwy Polak nie pójdzie na żadne lewe interesy. Był solą w oku nawet swemu dowódcy. Od tej pory zaczęło mu grozić jeszcze jedno niebezpieczeństwo od „swoich”. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Znalazł się w pierwszej grupie odsyłanych do rodzimych garnizonów. Zabiegi dyplomatyczne, konferencje, z udziałem bojących się o zagrożenie swym interesom mocarstw: Anglii, Francji i Austrii, korzystających z pomocy przebiegłego rozjemcy sporu z Rosją, Bismarcka, spowodowały, że korzyści Rosji ograniczono do minimum. Bułgarzy nie uzyskali po 500 latach niewoli wielkiej wolnej Bułgarii a, tylko autonomie na północnej części swego terytorium. Tureckie Imperium otomańskie zostało definitywnie złamane. Gdy zastanawiałem się nad historią życia mego dziadka Ludwika, ogarniało mnie zdumienie i podziw. Czternastoletni chłopiec, po tak tragicznych przeżyciach, rzucony na pastwę sił wrogich sobie i temu, co ukochał, przechodzi przez ten „magiel” sądów, więzień, wojska i wojny niezłamany a zahartowany fizycznie i psychicznie. Jego tarczą i opoką było to, co wyniósł z rodzinnego domu, co zawiera się w trzech słowach: „BÓG HONOR I OJCZYZNA” W wojsku poznaje Rosjan. Z prostymi „mużykami”, których bracia lub ojcowie może mordowali polskich powstańców, jada ze wspólnego kociołka, sypią w „pałatkach” ogrzewając się wspólnie własnymi ciałami. Zrozumiał, że ci ludzie są z natury dobrzy i uczciwi. Wrogów trzeba szukać „wyżej”. Spotkał Polaków. Starał się pomagać biednym, zagubionym i wystraszonym rekrutom, często synom chłopów mazurskich z jego stron rodzinnych. Niektórzy, nie orientując się w jego przeszłości, lub myśląc, że jest Rosjaninem, chwalili się, jak ich wieś „odstawiała” do władz rannych, ukrywających się powstańców. Próbował wyjaśniać co znacz „Wolność”. Nie rozumieli. Sprzeciwiać się władzy, carowi? – Wariat, lepiej tego nie powtarzać, ale „dusza człowiek”, mówili jedni, „swój chłop”, powtarzali drudzy. Można na niego liczyć. Spotykał oficerów Polaków. Rzadko mógł liczyć na ich pomoc. Przeważnie bali się, że sprzyjanie rodakowi może zaszkodzić karierze. Nieraz wyczuwał sympatię ze strony oficerów Rosjan. Mimo więziennej przeszłości i nieukrywanej hardości został awansowany na podoficera. Ludwik nauczył się, że ludzi nie należy oceniać według narodowości czy stanu. Słabym trzeba pomagać. Dobro rodzi dobro a nędza i „ciemnota” sprzyja złu. Postanowił, że będzie pracował, aby prosty polski lud wyciągnąć z zacofania i biedy. Wierzył, że w nim drzemie siła, która oprze się zaborcy, obudzi taką samą siłę ludów imperium i zniszczy niesprawiedliwy system. To będzie jego zemsta. Takie przemyślenia przekazywał swoim i obcym. Tam, na obcej ziemi, powstała jego społecznikowska pasja.

Rozdział III

MIĘDZY SWYMI

Ludwik po powrocie do koszar wystąpił o zwolnienie ze służby czynnej i przeniesienie do rezerwy. Raport został przyjęty, uzyskał zgodę, ale zatrzymano go jeszcze na kilka miesięcy. Żołd sierżanta nie był wysoki, mógł mieszkać poza koszarami. Liczył dni do końca służby. Dostał zaległy żołd za okres wojny. Sporo z tego poszło na pożegnania z kolegami i Polakami mieszkającymi w Pskowie. Nie był skąpcem, lubił wesołe towarzystwo i on też był powszechnie lubianym. Grał pięknie na „okarynie”, takim małym ceramicznym instrumencie, którą miał zawsze w kieszeni. Ładnie śpiewał, no i nie wylewał za kołnierz. Gdy nadszedł termin wyjazdu, zostało mu kilkadziesiąt rubli. Niewielkie to oszczędności z czternastu lat. Otrzymał „komandirowkę”, czyli rozkaz wyjazdu do miejsca zamieszkania, uprawniający do bezpłatnego przejazdu i noclegów po drodze w koszarach. Zgarnął swój skromny wojskowy dobytek. Trochę książek, przeważnie o hodowli koni, trochę bielizny i przybory toaletowe. Najwartościowszym był solidny wór prezentów. To wdzięczni „drużynnicy” bułgarscy z jego oddziału a nawet ich rodziny, znosili mu na pożegnanie i „za spomien” (na pamiątkę), wyroby swego rękodzieła. Czego tam nie było; ciepłe kożuszki i serdaki, pięknie haftowane obrusy i bogate stroje bułgarskie i tureckie „ za svatbata i za godinicata” (na wesela i dla narzeczonej), oraz masa różnych drobiazgów. Jak oka w głowie, strzegł pękatego gąsiorka z doskonałym, bułgarskim winem. Z takim wyposażeniem wysiadł pewnego sierpniowego dnia na Dworcu Petersburskim (obecnie Wileńskim), w Warszawie. Miał adres siostry. Pamiętał ją, czteroletnią dziewczynkę, ulubienice całej rodziny. Po śmierci matki wychowywała się u krewnych jak ich rodzona córka. Dostawał od niej krótkie listy a w czasie, gdy był na wojnie nadeszło zawiadomienie o ślubie. W koszarach w Pskowie czekał ostatni list, obojga małżonków. Zapraszają go do siebie w Warszawie. Siostra pisała, że przyjaźni się z Franciszką Wiktorską i obiecała, że będzie dróżką na ich ślubie. Ludwik z niecierpliwością oczekiwał spotkania z siostr. Tylko nie wypada zajeżdżać tak od razu, bez uprzedzenia, do młodego małżeństwa. Nie chciał korzystać z noclegu w pobliskich koszarach na Pradze. Dosyć wojska. Jak najprędzej pozbyć się tego munduru z dzwoniącymi, przy każdym ruchu, medalami! Tylko na razie, gdyby go zdjął to byłby dosłownie „goły jak święty turecki”. Na przyzwoite cywilne ubranie jeszcze go nie stać a nie może wyglądać jak byle chudopachołek. Do Dworca Wiedeńskiego, późniejszego Głównego, w Alejach Jerozolimskich przy Marszałkowskiej, kursował, od każdego pociągu, konny tramwaj. Z bagażami wygodniej było wziąć dorożkę. Było ich kilka rodzajów o różnej „taryfie” i standardzie. Oczywiście wziął najtańszą, jednokonną. Dorożkarz pomógł ulokować bagaże w swym obszernym pojeździe i wkrótce zajechali do niewielkiego hoteliku, gdzieś blisko centrum w rozbudowującej się dzielnicy po zachodniej stronie ulicy Marszałkowskiej, w pobliżu Saskiego Ogrodu. Skromny pokoik był w sam raz na żołnierską kieszeń. Zaraz też wysłał oczekującego tam „posłańca” z wiadomością do siostry o swym krótkim pobycie i pytaniem, kiedy mógłby ich odwiedzić. W Warszawie nie było jeszcze telefonów. Zastępowali je z powodzeniem „ żywi łącznicy” w czerwonych urzędowych czapkach i z numerem na blaszanej, przymocowanej do kurtki plakietce. Posłańcy wykonywali sumiennie i szybko zlecenia. W 300 tysięcznej już Warszawie każdy, czy to wielki pam, czy wieśniak poszukujący pracy w mieście, mógł znaleźć lokum odpowiednie do zawartości kiesy. Ludwik z ciekawością obserwował zachodzące zmiany. Był tu kiedyś, jako dziecko z ojcem i braćmi a ostatnio, przed czterema laty. tylko przejazdem. Nie tylko miasto go interesowało. Chciał wykorzystać obecny pobyt dla realizacji swych planów. Tyle lat zaciskał zęby i marzył o tej chwili. Zaczynał nowy etap życia. Teraz był nareszcie wolnym człowiekiem. Tyle lat rozmyślał jak odpłacić za swoje i za innych, którzy tego szczęścia nie doczekali. Wiele myślał jak może zmierzyć się z tą wrażą siłą bezbronny człowiek. Zabrali go chłopca, teraz wracał jako dojrzały mężczyzna. Właśnie skończył 28 lat. Stracił szmat czasu. Poznał siłę i słabość ”imperium”, teraz musi poznać i ocenić realnie sytuację w kraju. Odszukać podobnie myślących sojuszników. Najpierw trzeba uporządkować własne sprawy. Co przyniesie spotkanie z Franusią? Jak zostanie przyjęty? Nie zgodzi się, żeby była przymuszana przez rodziców. Ofiarowała mu swa rękę z naiwnością dziecka. Czy zdobędzie teraz jaj serce? Rodzice nie poskąpią jedynaczce posagu. Są jeszcze synowie. Ludzie na wsi są zawistni. Mówią o takim, że wżenił się jako „gołodupiec”. W czasie krótkiego urlopu przed czterema laty, wuj Wiktorski, bo tak nazywał od dziecka ojca Franusi, chciał mu oddawać depozyt, jaki zostawiła dla niego krótkiego i dla siostry matka. Chciał się rozliczać z jakichś uratowanych koni, krów i sprzętu gospodarczego. Mówił o jakiejś łączce i lasku, o których Rosjanie nie wiedzieli. Ile tego może być? Umówili się, że swą połowę otrzyma siostra, jako posag. Wszystko jedno ile zostało. Nie będzie się domagał rozliczeń. Musi o własnych siłach stanąć na nogach. Takie myśli zaprzątały Ludwika, gdy wypoczywał przy kuflu zimnego piwa, w niezbyt wytwornej restauracji w pamiętającej króla Stasia drewnianej budowli, na rogu Marszałkowskiej i Królewskiej. Tu zjadł obfity obiad za całe 30 kopiejek. Mogło być jeszcze taniej: bigos z kawałem kiełbasy i pajdą chleba kosztował tylko 10 kopiejek. Przespacerował się jeszcze po Saskim Ogrodzie pełnym wesołej młodzieży, dzieci bawiących się pod czujnym okiem opiekunki przedstawicieli starszego pokolenia wypoczywających na licznych ławkach. Ładny i pogodny mamy naród – myślał. Za dużo musiał salutować licznym przechadzającym się szarżom. Za to przed jego medalami „bili w dach” stójkowi policjanci. Obejrzał jeszcze, podziwiany powszechnie, nowo wybudowany pałac bankiera Kronenberga na ulicy Królewskiej i Plac Saski, który, jak mu wyjaśniono, przygotowywano do budowy cerkwi, jednej z najwspanialszych w imperium. Po drodze do hotelu, kupił kilka arkuszy najlepszego papieru podaniowego i pióro ze stalówką, nieopuszczającą kleksów, zwaną „oficerka” i drugą „rondówką” do ozdobnego pisania niektórych ważnych tekstów. Po powrocie do hotelu, poprosił o atrament i zasiadł do pisania. Po rosyjsku, podanie do Dyrekcji Lasów Państwowych o powierzenie stanowiska podleśniczego w lasach gostyńskich. Po polsku, ofertę na objęcie stanowiska, rządcy folwarku, szczególnie nastawionego na hodowlę koni. Liczył na zainteresowanie jakiegoś dziedzica z niedawno założonego Towarzystwa Ziemskiego. Ledwo uporał się z tą pracą, gdy zawiadomiono o przybyciu gościa. - „Jestem Ksawery Przedmojski – witam szwagra i naszego bohatera” – usłyszał po chwili. W drzwiach stał elegancki młody człowiek, w wieku Ludwika. Nowi szwagrowie uścisnęli się serdecznie, całując „z dubeltówki”, po polsku. Ksawery rozejrzał się po skromnym pokoiku. - „Trzeba było walić prosto do nas. Ja pracuję, ale Stasia jest przeważnie w domu a jeśli wychodzi to jest gosposia. Czekamy na szwagra od dawna z niecierpliwością. Mieszkamy trochę daleko, na przedmieściu, przy nowo wytyczonej ulicy Pięknej. Dom jest nowy, mieszkanie wygodne i jest pokój gościnny - mówił. – Proszę zbierać cały majdan, zaraz tam pojedziemy” – przekonywał. Nowopoznany szwagier podziękował za zaproszenie. Wyjaśnił, że nie chce robić kłopotu. Z przyjemnością ich jutro odwiedzi jak załatwi swoje sprawy. W końcu ustalają, że Ksawery przyjedzie i zabierze go na obiad. Na razie pójdą pogadać do jakiegoś lokaliku. Jeszcze wiadomość dla Stasi, poniesiona przez posłańca, spacer przez miasto i znaleźli się w chłodnym podziemiu popularnej „Honoratki” przy ulicy Miodowej a może w jakimś innym, bo przyjemnych „kafejek” w ówczesnej Warszawie nie brakowało. Ksawery zamówił obfitą zakąskę pod nieodzowny „bruderszaft” z okolicznościowymi toastami. Formalnościom stało się zadość. Ludwik wypytywał i słuchał z zainteresowaniem informacji o sytuacji w Królestwie Polskim, które teraz nazywało się coraz częściej w urzędach „Priwislanskij Kraj” a dla Polaków było po prostu „Kongresówką”. Ksawery był młodszym sekretarzem w urzędzie, który zastępował dawne biuro autonomicznej Rady Administracyjnej Królestwa, obecnie komórki odnośnego ministerstwa w Petersburgu. Podobnie zostały zlikwidowane i zastąpione inne komisje krajowe. Od 1874 roku, wraz ze śmiercią „dusiciela” ostatniego powstania, hrabiego Berga, zlikwidowano stanowisko Namiestnika. Najwyższym urzędnikiem carskim w zaborze rosyjskim był teraz Generał Gubernator Warszawski. Sprawami oświaty kierował Warszawski Okręg Szkolny z nadesłanym przez Petersburg kuratorem-rusyfikatorem, Fiedorem Witte, na czele. Czy to wam nie przeszkadza? Zapytał Ludwik. Ksawery nie odpowiedział tylko zatoczył nieznacznie krąg wskazującym palcem i pokazał na ucho. Ludwik zrozumiał „ściany mają uszy” i nie dopytywał się więcej. Słuchał o niebywałym rozwoju gospodarczym, o osiągnięciach przemysłu warszawskiego i bogaceniu się wielu. Lokal zapełniał się wesołym towarzystwem. Ksawery był tu stałym gościem. Witali go znajomi, których przedstawiał Ludwikowi. Młody rosyjski „starszina” wzbudził powszechne zainteresowanie. Gdy dowiedzieli się, że to szwagier Ksawerego i weteran niedawnej wojny, natychmiast otoczyli ich młodzi ludzie, proszac o pozwolenie przyłączenia się. Zsuwano stoliki, krążyły coraz to nowe kufle Piwa. Ludwik stał się bohaterem wieczoru. Do późnej nocy słuchali opowieści o wojnie tureckiej. Następnego dnia, nasz bohater wyruszył załatwiać sprawy urzędowe. W Dyrekcji Lasów dostał na swym podaniu bardzo ważne poparcie i skierowanie do Nadleśnictwa w Gostyninie. W Towarzystwie Ziemskim, pan woźny, ucieszony wetkniętym rublem i poczęstowany doskonałą tabaką, przymocował ofertę na widocznym miejscu, obiecał przekazywać osobiście, jak najlepsze rekomendacje, oraz zawiadomić, kto wyraził zainteresowanie i gdzie, do kogo należy się udać osobiście. Wstąpił na Dworzec Wiedeński, odebrał bezpłatny bilet do Żychlina, stacji najbliższej stron rodzinnych, nowo otwartej linii Kolei Warszawsko Bydgoskiej. Miał jaszcze sporo czasu aby pochodzić po mieście. Jaką widział Warszawę? Nie było elektryczności – wyrazem postępu było oświetlenie gazowe. Jedna linia konnych tramwajów między dworcami i jedna, czynna w niedziele i święta, linia konnych omnibusów z Krakowskiego Przedmieścia do Łazienek. Nowa i dalej wznoszona zabudowa ulicy Marszałkowskiej, kończyła się na ulicy Pięknej. Dalej do Rogatki Mokotowskiej (Placu Unii Lubelskiej), prowadziła kasztanowa aleja. Ulice, od Alej Jerozolimskich do Pięknej, były wytyczone tylko w kierunku Alej Ujazdowskich. Po drugiej stronie, od Marszałkowskiej, do, częściowo już przekopywanego, wału obronnego, który ciągnął się od Rogatki Jerozolimskiej (Placu Zawiszy) do Rogatki Mokotowskiej, to sady i ogrody, przez które biegła polna droga (ulica Koszykowa). Północną i zachodnią linię zabudowy stanowiły granice przedpola cytadeli i fortów. Warszawa była wielkim placem budowy. Wśród parterowych, drewnianych i najwyżej dwupiętrowych, murowanych domów, powstawały kamienice trzy- a nawet czteropiętrowe. Budowano gmachy banków i urzędów. Na ulicach panował (ówczesny) wielkomiejski ruch. Wspaniałe powozy i karety, Mnóstwo dorożek zwykłych jednokonnych i eleganckich, dwukonnych. Wiele innych pojazdów z owsianym napędem, dowożących zaopatrzenie i materiały budowlane dla rozbudowującego się miasta. A warszawiacy (obecnie mówi się: „Warszawianie”? Centrum miasta to bogate sklepy, kawiarnie, drogie hotele i ludzie zamożni, ubrani według ostatniej mody. Wśród nich mundury oficerów, czy urzędników rosyjskich. Dalej od śródmieścia tętniło życie mniej wytworne, znaczone codziennym trudem ludzi pracy. W dobrze zaopatrzonych sklepach mniej luksusu a i tu uprzejma, fachowa obsługa. Chodniki wypełniał różnobarwny głośny tłum. Specyficzny koloryt nadają uliczni sprzedawcy, zachwalający swój towar. Rzemieślnicy przenoszą czy przewożą swe wyroby przeciskając się przez ciżbę. Wyróżniają się stroje typowe dla przedstawicieli wyznania mojżeszowego (Żydzi stanowili około 30% mieszkańców). Gdzie niegdzie przechadzał się rosyjski policjant, tak zwany „stójkowy”. Uderza brak pośpiechu, tak charakterystycznego dla innych dużych miast. Widać było, że mieszkańcy są pewni swego jutra, trwałej stabilizacji postępującego rozwoju gospodarczego. Ludwika uderzyła widoczna degradacja stolicy dumnego niegdyś kraju do rzędu jednego z peryferyjnych miast wielkiego imperium. Czy obecni mieszkańcy byliby skłonni poświęcić tą pozorną stabilizację dla niebezpiecznej i niepewnej walki o niepodległość? Interesowały go jeszcze przedmieścia i zachodzące tam przemiany socjalne. Powstawanie nowej polskiej „klasy robotniczej”. Na to nie miał czasu. Nie mógł się oprzeć, żeby nie kupić kilkunastu podręczników Szkoły Głównej i książek traktujących o gospodarce rolnej i leśnej, o ekonomii i finansach w rolnictwie. Musi koniecznie nadrobić braki wykształcenia. Bagaże zwiększyły się o kilkanaście kilogramów a fundusze tragiczne zmalały. Po powrocie do hotelu ledwie zdążył wybrać i zapakować coś z bułgarskich podarków na prezenty, gdy zjawił się Ksawery. Rzęsiste łzy z czworga oczu oblały spotkanie rodzeństwa po czternastu latach. Jak żywe wróciły tragiczne wspomnienia. Tego co było, nie odwrócisz. Życie płynie dalej – stwierdził Ksawery wciskając w ręce żony i szwagra po lampce powitalnego węgierskiego wina. Zasiedli do uroczystego obiadu. Stasia wspierana przez kucharkę starała się przyjąć brata wspaniałościami polskiej kuchni, których na pewno już nie pamiętał. O czym rozmawiali po tak smakowitym obiedzie? Nie będę tu wymyślał jakichś dialogów. Na pewno, wokół przyszłości, jaka czekała zarówno młode małżeństwo jak i ich gościa, toczyła się ożywiona dyskusja. Wspominałem wcześniej, że siostra Ludwika, wraz z mężem, który zajmował jakieś wysokie stanowisko, mieszkała w Petersburgu. Jestem przekonany, że Ksawery uzasadniał wobec szwagra, zamiar służby i przewidywanej kariery w carskim aparacie władzy a Jakie to były argumenty łatwo mogę się domyślić, bo słyszałem je z wielu zacnych ust w moich czasach: „Im więcej nas uczciwych ludzi będzie blisko władzy, tym prędzej zrobimy coś dobrego dla kraju. Wystarczy przytakiwać a swoje myśleć. Grunt to okazywać lojalność! Będziesz miał w łapęę iw klapę.” Koszty niewielkie: Ksawery musiał przyjąć prawosławie, moi zacni znajomi wstępowali do „najsprawiedliwszej partii” a honor przedstawicieli „dumnego narodu”? „To przeżytek, schowaj sobie na razie do kieszeni.” Jak historia lubi się powtarzać! Jeszcze jeden nocleg w hoteliku, proste ale obfite śniadanie, pożegnanie uprzejmego hotelarza, dorożką do dworca i Ludwik znalazł się w pachnącym nowością i lśniącym czystością pociągu. Pociąg nie był przepełniony, Nie przyzwyczajono się jeszcze do tego środka lokomocji i niedawno otwartej linii Kolei Warszawsko- Bydgoskiej. Do Ludwika przysiadał się na krótko, między stacjami, konduktor, ciekaw, jak wszyscy, informacji o wojnie. Sam opowiadał o służbie na kolei i o niedawno zmarłym właścicielu większości akcji i inicjatorze budowy, Leopoldzie Kronenbergu. – Niezwykły człowiek – mówił – najbogatszy w Polsce, może i w Europie, czego się dotknął to przynosiło miliony. A jaki przystępny i prosty w kontaktach ze zwykłymi ludźmi. Martwimy się, czy synowie pójdą w ślady ojca. Do rozmowy włączyli się inni pasażerowie chwaląc zmarłego w Lozannie bankiera-filantropa. Dojechali do Żychlina. Na peronie czekało na podróżnych kilku Żydów woźniców. – Dokąd pan szanowny oficer każe się zawieść? – Pytali jeden przez drugiego. – A ile do Gostynina? – Co znaczy ile? Pan oficer nie skrzywdzi biednego Żyda. My się dogadamy. A można wiedzieć do kogo zawieść pana oficera w Gostyninie? Do gospody Ciuka – padła odpowiedź. Na to wszyscy się rozstąpili a do Ludwika podszedł jeden, stojący dotąd na uboczu. Ukłonił się uprzejmie. – Proszę pana oficera ze mną, do rebe Ciuka to nic nie kosztuje. Kilku rzuciło się nieść bagaże i cała procesja podążyła przed dworzec do czekającego tam powoziku. Bagaże zostały umieszczone w kufrze-bagażniku, z tyłu pojazdu. Woźnica cmoknął na konie, które ruszyły równym kłusem. - Wszystkich tak wozisz za darmo? Spytał Ludwik, poprawiając się wygodnie na miękkim, obitym skórą siedzeniu. – Nu, wszystkich to nie. Ja mam oko. Wiem, kogo za darmo, kogo nie za darmo. A na pana oficera to tu wszyscy czekają: rebe Ciuk i pan Wiktorski i panna Franciszka. Bo jak pan oficer, z takimi medalami z wojny, pyta się grzecznie „ile kosztuje?” i jedzie do gospody Ciuka, to czy pan może być nowy żandarm, co na niego czekają w cyrkule? Pan oficer jest ludwik Stachurski. My tu wszystko o szanownym panu oficerze wiemy. Dzięki Bogu, że pan zdrów i cały. Ludwik był zaskoczony. Wszystko o nim wiedzą w promieniu 30 kilometrów od dawnego domu. Z Pskowa pisał obszerne listy do Wiktorskich i do Franusi. Zawiadamiał, że załatwia zwolnienie. Chciał zrobić niespodziankę. Martwił się czy mu starczy na drogę. A tu czekają, nie chcą pieniędzy. Kto spędził dłuższy czas na obczyźnie a do tego przeżywał przygody, mogące się skończyć pozostaniem tam na wieki, ten rozumie jakie uczucia wypełniały naszego wojaka, gdy znowu oglądał znajome okolice, słyszał wokół ojczysty język, spotykał przychylnych mu ludzi: nareszcie jest u siebie, JEST MIĘDZY SWYMI!

Rozdział IV

WE DWOJE PRZEZ ŻYCIE

Stary Żyd, Jakub Ciuk był karczmarzem z dziada, pradziada. Był przyjacielem ojca Ludwika. Chodziły słuchy, że pomagał powstańcom, że załatwiał dla nich jakieś sprawy za granicą a to, że nic mu nie udowodniono, kosztowało go fortunę. Miał liczną rodzinę. Córki dobrze powydawał a jedyny syn Noryc, rówieśnik Ludwika, skończył studia w Głównej Szkole Handlowej w Warszawie i tam miał dobrą posadę, w niedawno otwartym, Banku Handlowym. Gospodę prowadziła córka z zięciem pod czujnym okiem starego ojca. Uruchomili również stałą, konną komunikacje pasażerską i towarową między stacją kolejową Żychlin a okolicznymi miejscowościami. Ten „interes” prowadził drugi zięć. Ojciec spędzał większość czasu na modlitwie, studiowaniu Tory ale wciąż miał decydujący głos w sprawach rodzinnych. Gorące było powitanie syna dawnego przyjaciela: - Pan Ludwik! Dzięki Bogu Najwyższemu, że moje stare oczy widzą pana, to jak bym pana tatę widział przed sobą, niech mu ziemia lekką będzie – mówił, ściskając ze łzami w oczach Ludwika. - I ja się cieszę, że pana widzę w dobrym zdrowiu, tylko proszę, wystarczy Ludwik, jak dawniej, bez tego „pan”. Chciałbym się zatrzymać w pana gospodzie, panie Jakubie, pod warunkiem, że będę traktowany jak zwykły gość – odpowiedział, również wzruszony Ludwik. Zjawiła się cała rodzina, otoczyły go ciekawe dzieci Znalazł się w ramionach „mame” Gołdy i witał się kolejno z pozostałymi. Zjawił się też elegancko ubrany młody człowiek, ze złotym łańcuchem od zegarka, przypiętym do dziurki guzika kamizelki. – Nie ma sprawy. Niech Ludwik się czuje jak u siebie w domu, zaraz przygotują wygodny pokój. Czy Ludwik poznaje tego „puryca”? – stary Ciuk wskazał z nieukrywaną dumą swego najmłodszego syna Moryca. Dawni koledzy ze szkoły w Gostyninie uściskali się serdecznie. - Mam jeszcze jedną prośbę o pomoc, panie Jakubie. Chciałbym ubrać się normalnie, pozbyć tego kostiumu a poza nim nie mam nic innego. Potrzebuję trochę kredytu – zwrócił się ludwik do gospodarza. - Słyszałeś? - Moniuś biegnij do magazynu rebe Szwarca, niech przyśle subiekta dla zdjęcia miary. Powiedz, że musimy ubrać pana ludwika, który wrócił z wojny „od stopy do głowy” jak młodego szlachcica. Przysłuchujący się rozmowie wnuczek, pobiegł zaraz wykonać polecenie dziadka. Gościa zaprowadzono do jego pokoju i zaproszono, gdy się odświeży, na wspólny rodzinny obiad. Przy stole zgromadzona była cała rodzina. Po krótkiej modlitwie. Wszyscy zasiedli na swych stałych miejscach. Ludwika posadzono na honorowym, obok Jakuba. Dziewczęta ukradkiem przyglądały się gościowi, wymieniając szeptem uwagi. Mógł się podobać. Ogorzała, gładko wygolona twarz o regularnych rysach z krótko przyciętym płowym wąsem, szare, wesołe, rzucające bystre spojrzenia, oczy i sylwetka atlety opiętą, trochę ciasną, wojskową bluzą. Widać było, że żeńska część rodziny nie może się doczekać, kiedy tematem rozmowy przy stole będą sprawy matrymonialne młodego gościa. Delikatność nie pozwalała zapytać go wprost. Był na wojnie, różnie mogło się zdarzyć. Ludwik odgadywał, co chciałyby wykryć te badawcze spojrzenia kilku par czarnych oczu. Bał się usłyszeć o czymś najgorszym a co najwyżej, jakieś wymijające informacje. Wreszcie zebrał się na odwagę. Zapytał, z widocznym niepokojem: - Pani Gołdo, pani się na pewno orientuje, czy Franusia na pewno chce mnie poślubić,, czy nie ma tu jakiegoś przymusu ze strony rodziców? Może uważa, że nie może złamać danego słowa? Przecież był jeszcze dzieckiem. Ja to zrozumiem. – To co usłyszał od „mame” Gołdy, było miodem dla jego uszu. - Niech Ludwik będzie spokojny. Czy chce? Ona marzy o Ludwiniu. Musieliśmy zbierać i przesyłać jej wszystkie gazety piszące o tej strasznej wojnie. Ile biedaczka łez wylała drżąc o Ludwinia. Niedawno była tu z rodzicami. Nocowała z moją wnuczką Esterką. Pół nocy przegadały. Aż musiałam nakrzyczeć. Nu Esterle, ty jesteś przyjaciółką panny Franusi, uspokój pana Ludwika. - O, pan ludwik musi przeprosić Franusię. Ona jest obrażona na pana Ludwika – usłyszał w odpowiedzi. – Obrażona, mój Boże, za cóż to? – Pytał przerażony. - Bo pan ludwik pisał do niej jak do dziecka. Jakie ładne i miłe są małe osiołki, o piesku ,który się przyłączył do oddziału Jakie ładne są góry zimą. Czy tak się pisze do narzeczonej? Ludwikowi kamień spadł z serca po tym wyjaśnieniu filuternej dziewczyny. To da się naprawić. Zawiadomiono, że czeka subiekt przysłany z magazynu Szwarca. Przyniósł żurnale ostatniej mody męskiej, próbki materiałów i centymetr krawiecki. Zaraz zabrał się do starannych pomiarów figury ludwika. „Od stopy do głowy”, zgodnie z poleceniem. - Ja potrzebuję porządny garnitur na jutro rano – usłyszał. Młody Żyd odłożył notes i spojrzał z niepokojem na obecnych przy tym gospodarzy. - Pan oficer raczy żartować. Na uszycie do pierwszej przymiarki potrzebujemy tydzień i do tego co najmniej trzy dni na wykończenie. Widząc zmartwienie na twarzy klienta, drapiąc się za uchem, dodał po chwili: - Jeśli pan oficer się zgodzi, to mamy jeden garnitur do niewielkiego wykończenia. Zamówił go pan dziedzic ze Szczwina na zagraniczną podróż i zrezygnował. Możemy go panu oficerowi odsprzedać. Może uda się dopasować i wykończyć na jutro. Ludwik przyjął propozycję. Subiekt pobiegł do „firmy”. Wrócił z bardzo eleganckim garniturem. Wystarczyło tylko skrócić rękawy i nogawki spodni, bo „pan dziedzic” był trochę wyższym od Ludwika. Największy problem został rozwiązany. Wkrótce nadjechał dorożką sam rebe Szwarc z młodszym subiektem do pomocy. Przywiózł, w pudełkach i kartonach, połowę sklepu męskiej galanterii i bielizny. Tu do pomocy trzeba było zaprosić starszą córkę gospodarza a i Moryc służył fachową radą. Ludwik został wyposażony w zapas niezbędnych imponderabiliów i zapewnił sobie strój, w jakim pragnął się przedstawić narzeczonej i przyszłym teściom. Ustalono, że następnego dnia pojedzie, wraz z Morycem, który miał tam, jak się okazało, służbowe interesy, do Wiktorskich. Moryc był bardzo ciekaw dalszych planów życiowych Ludwika, gdy usiedli sobie zacisznym kąciku gospody przy dzbanku chłodnego napoju. Ludwik pokazał mu swe podanie do Dyrekcji lasów z poparciem i skierowaniem do Nadleśnictwa w Gostyninie., Powiedział też o poszukiwaniu posady rządcy w jakimś folwarku. Przyjaciel skrzywił się, oddając podanie. - To żaden „geszeft”. Na tym nie utyjesz. Żydowskie przysłowie mówi: „Lepszy własny zasrany interes niż złota posada”. Ja mam złotą posadę u Kronenbergów a myślę o własnym interesie. Miałbym dla ciebie propozycję. Niedługo wyjeżdżam z ramienia naszego banku na Krym i do Baku. Tam rośnie przemysł naftowy, tam się rozkręcają wielkie interesy. Gdybyś chciał mógłbyś jechać na razie jako mój asystent a jak by się udało to jako wspólnik. Zastanów się, w Nadleśnictwie dostaniesz „gajówkę” w lesie, trochę drewna na opał i kilkadziesiąt rubli na miesiąc. Jako rządca dostaniesz może parę rubli więcej. To śmiechu warte.. – Przekonywał przyjaciela. - Ludwik podziękował za dobre chęci. – Widzisz,, – mówił -, ja się modliłem o powrót do ojczystego kraju i już go dobrowolnie nie opuszczę. Patrzyłem nieraz śmierci w oczy i jeśli Bóg mnie uchronił to chyba tylko dla tego abym zrobił coś pożytecznego dla innych. Widziałem upokorzenie naszych. Prosty lud jest naszą siłą. Trzeba tylko nauczyć go myśleć, nauczyć co to jest WOLNOŚĆ, że warto o nią walczyć. Jeśli my sami tego nie zrobimy, to będziemy niewolnikami jak wasz naród w niewoli babikuńskiej. Temu chciałbym się poświęcić. Tobie pierwszemu zdradzam mój plan docelowy. Jeśli nie znajdę nic lepszego, to starczy mi te kilkadziesiąt rubli. Martwię się tylko, co o tym powie Franusia? Czy zgodzi się dzielić ze mną taki niepewny los? Taka była młodość i start w wiek dojrzały mojego dziadka Ludwika. Czy udało mu się spełnić marzenia, z jakimi wracał do swoich? W roku 1878 odbył się ślub i huczne wiejskie wesele Ludwika z Franciszką z Wiktorskich. Dzięki posagowi Franciszki i funduszom Ludwika, którymi wcześniej korzystnie zarządzał jego obecny teść, stali się właścicielami sporego szmata urodzajnej ziemi we wsi Kunki koło Gąbina. Ile tego było? Więcej jak na chłopskie gospodarstwo, lecz za mało, żeby nazwać folwarkiem. Ludwik lubił sam pracował fizycznie. Najpierw przy budowie wygodnego domu i zabudowań gospodarczych a następnie, przez wiele lat, jak doskonały gospodarz, „na roli”. Budynki były solidne i ogniotrwałe. Dobrze uprawiana ziemia dawała najwyższe w okolicy plony. Ludwik dbał, aby ukochana żona, miała do pomocy niezbędną służbę i nie musiała niszczyć swych pięknych rączek. Ona sama nigdy ich nie oszczędzała. Byli piękną, podziwianą parą. Chętnie ich zapraszano a dom w Kunkach stał otworem dla gości. Dziwiono się, że tej wielkiej miłości nie przeszkadzała różnica charakterów. Ludwik - spokojny, opanowany, Franusia, impulsywna, reagująca natychmiast. Woda i ogień. Żona z entuzjazmem przyjęła i włączyła się w realizację idei męża: podnoszenie na wyższy poziom kultury osobistej, efektywności gospodarowania, likwidację analfabetyzmu, czy budzenie świadomości patriotycznej ludu wiejskiego. W dyskusjach nad metodami realizacji celu różnili się bardzo.. Ludwik preferował „marchewkę”, Franciszka raczej „kij”. Sama była osobą niesłychanie pracowita. Z domu wyniosła dobre przygotowanie i doskonale zarządzała częścią gospodarstwa spoczywającą zwyczajowo na barkach gospodyni. Franciszka przejęła po babce i matce obowiązek pomocy i opiekowania się chorymi z okolicznych wiosek. Stale doskonaliła, w oparciu o sprowadzaną literaturę, znajomość ziołolecznictwa. Jej bezpłatna, zielarska apteka cieszyła się dużym powodzeniem. Ludwik od początku włączył się w wir pracy społecznej. Jako zasłużony weteran, cieszył się przychylnością władz. Wykorzystywał wszelkie dopuszczalne możliwości i łatwiej uzyskiwał zezwolenia i akceptacje. Był współorganizatorem i członkiem ochotniczej straży pożarnej, organizatorem oficjalnego średniego nauczania rolniczego i tajnego podstawowego polskiego. Nie było działalności społecznej, w której by nie uczestniczył. Wiernie towarzyszyła mu młoda żona. Organizowała i pracowała w kołach gospodyń. Uczyła dziewczęta robótek ręcznych, higieny w domu i w zagrodzie. Na każde wezwanie śpieszyła do chorych z radą i pomocą. Nienawidziła brudu, pijaństwa, nieróbstwa. W takich przypadkach nie przebierała w słowach i reagowała natychmiast. Leniwy parobek, czy dziewczyna nie zagrzały miejsca w jej zagrodzie. Opowiadała mi moja mama, że kiedyś poszły do chorej kobiety. Było to coś poważnego. W chałupie, gdzie w kąciku siedziała trójka brudnych i wystraszonych dzieci, awanturował się pijany ojciec. Babcia Franciszka chwyciła leżący na kuchni pogrzebacz z odpowiednim komentarzem. Chłop jak dąb „pryskał” z izby, chroniąc się przed razami spadającymi na kark.. Sytuacja chorej i rodziny radykalnie się poprawiła. Rodzina rozwijała się prawidłowo. W roku 1879 urodziła się córka Józefa a dalej „jak Bóg przykazał”, co dwa lata „prorok”: w roku 1881 Andrzej, w roku 1883 Antoni, w latach 1885 – 1889 kolejna trójka. Niespodziewanie tragedia! W roku 1891 rodzinę spotyka straszne nieszczęście. Okolicę nawiedziła epidemia choroby dziecięcej, zwanej „krupem”. Wszędzie umierały małe dzieci. Franciszka pomagała jak mogła, służąc jednak, co najwyżej, pociechą i zalecając izolacje zdrowych dzieci od chorych. Nie spodziewała się, że nieszczęście dotknie ją samą. W ciągu kilkunastu dni, na rękach zrozpaczonej, bezradnej matki, umierało w męczarniach, troje najmłodszych dzieci. Było to jak grom z jasnego nieba. Rozpacz była wielka. Obawiano się, że Franciszka, sama w kolejnej ciąży, nie przeżyje tego, lub jak mówiono „odejdzie od zmysłów” na zawsze. Może oskarżała się, że przyniosła chorobę do swego domu. Pomogła pomoc, światłego duszpasterza z miejscowej parafii. Nieszczęście zmieniło ją bardzo. Zniknął na zawsze uśmiech z twarzy. Z wesołej, skorej do żartów, lubiącej zabawy i towarzystwo młodej kobiety, stała się poważną matroną. Modlitwa stała się teraz jej ucieczką i podporą. Życie toczyło się dalej i wróciło na dawne tory. Tylko w obecności Franciszki nie wolno było wspominać o nieszczęściu ani nawet imion zmarłych. Dzieci, które przychodziły później na świat nawet nie znały ich imion. W roku 1892 Franciszka urodziła zdrowego chłopca. Na imię dano mu Michał, aby niebiański patron, archanioł, pogromca szatana, miał go pod swoja opieką. Mały Michaś stał się głównym obiektem matczynej miłości i ulubieńcem całej rodziny. Czas płynął nieubłaganie. Chłopcy uczyli się dobrze i przygotowywali do studiów rolniczych. Córka Józia po ukończeniu szkoły podstawowej i kursu krawieckiego odbywała praktykę w jednym z salonów mody damskiej w Warszawie. W roku 1895 przyszedł na świat syn Stanisław a w 1897 Walenty. Ojciec Ludwik nie posiadał się z dumy i radości. Pięciu synów – to potęga. Nie pozwolą sobie „grać na nosie”. Ród nie zginie! – Powtarzał z dumą. Warszawa ostatniego dziesięciolecia dziewiętnastego wieku była jednym z najaktywniejszych ośrodków ruchów narodowo wyzwoleńczych oraz marksistowsko-socjalistycznych Europy. Robotnicy licznych fabryk domagali się godziwego wynagrodzenia i poprawy warunków pracy. Odżywają ruchy niepodległościowe. Działają partie o różnych programach „od lewicy do prawicy”. Są partie ugodowe, lecz wielu zwolenników mają partie radykalne jak SDKPi L czy Organizacja Bojowa PPS. Józia nie pozostawała bierną w nurcie tych wydarzeń. Brała udział w tajnych spotkaniach, wysłuchiwała partyjnych prelekcji. Tam poznała trochę starszego od niej studenta Władysława Czyżewskiego. Może znali się wcześniej, bo pochodził z Czyżewa, niedalekiego od rodzinnych Kunek. Był członkiem bojówki PPS. Władze carskie stosują represje, zwalczają przeciwników z całą surowością. Następują liczne aresztowania. Jednocześnie starają się zdobywać przychylność społeczeństwa przez pewne złagodzenie ucisku. Wizyta pary cesarskiej w roku 1898 raczej rozczarowała Polaków. Pewnym aktem „łaski” była zgoda na odsłonięcie pomnika Adama Mickiewicza, nazwane „niemym”, bo zabroniono wygłaszania przemówień. W roku 1898, Józia, która zgodnie z wolą rodziców, po zdobyciu dyplomu mistrzowskiego, miała otworzyć własny salon mody i Konstanty, już kancelista w jednej z warszawskich fabryk, stanęli na ślubnym kobiercu. Na razie pracuje dalej, podnosząc kwalifikacje krawcowej. Kostka pochłania praca i partyjna działalność. Co nowego w rodzinnym domu? 24 czerwca 1899 roku oznajmia swe przybycie na boży świat, druga córka Rozalia a w roku 1902, trzecia Weronika. Teraz w 23 roku małżeństwa, dzieci Franciszki i ludwika są w komplecie. Teraz tylko trzeba się modlić i drżeć, żeby się uchowały i czekać na wnuków. Jest jeszcze dziewiąte dziecko, ulubienica i pomocnica Franciszki w pracach domowych dwunastoletnia Niusia, siostrzenica Ludwika, której rodzice mieszkają w Petersburgu a ona ma wyrastać w polskim domu, w polskiej kulturze i tradycjach na Polkę i katoliczkę. Los i wydarzenia w kraju i na świecie, nie pozostawiają rodziny w spokoju. W roku 1902 Andrzej a w roku 1904 Antoni zostają powołani do odbycia zasadniczej służby wojskowej. Wysyłają ich na Daleki Wschód, na mandżurską granicę imperium rosyjskiego. Rok 1905. Wybuch wojny rosyjsko-japońskiej. Antoni, dzięki swym muzycznym uzdolnieniom, zostaje przydzielony do orkiestry pułkowej. To ratuje mu życie, bo cały pułk zostaje wybity „do nogi” w ataku na pozycję Japończyków. Ocalała tylko, zatrzymana przy sztabie armii, orkiestra. Andrzejowi też udaje się wyjść cało. Obaj zdrowi i pełni energii wracają do domu. Tym czasem, w Warszawie nasilają się strajki, manifestacje wzywające do walki z caratem i burżuazją. Prowadzą do krwawego stłumienia w listopadzie 1904 roku manifestacji na Placu Grzybowskim. Rok 1905 przynosi dalsze antyrządowe wystąpienia, ze spontanicznym udziałem społeczeństwa w strajku powszechnym na znak poparcia rewolucji 1905 roku. Następstwem są liczne aresztowania. W roku 1906, organizacja bojowa PPS, w doskonale przygotowanej i przeprowadzonej akcji uwalnia 10 swych członków z więzienia na Pawiaku. Władek Czyżewski zostaje aresztowany. Proces, pięć lat „tiurmy” i zakaz mieszkania na terenach polskich, to raczej łagodny efekt jego „wywrotowej” działalności. Zawdzięczał go młodej żonie i jej posagowi, który zamiast na otwarcie salonu mody , poszedł na łapówki. Józia nie opuściła męża. Po wyroku, mieszkała, gdzieś w pobliżu więzienia, ratując go dostarczanymi paczkami a po zwolnieniu wspólnie poszukiwali miejsca osiedlenia. Wybór padł na przemysłowe miasto na Ukrainie, Kramatorskaja. Kończyło się pierwsze dziesięciolecie XX wieku. Andrzej i Antoni już od kilku lat byli w domu. Pracowali jako instruktorzy rolnictwa. Byli współorganizatorami szkoły rolniczej w Sannikach. Andrzej dostał dobrą posadę agronoma w Rozprzy, gdzie mieściła się administracja całego klucza folwarków. Antoni pomagał ojcu w Kunkach. Ich gospodarstwo wskazywano jako wzór do naśladowania. Niusia wyjechała już do rodziców i do szkoły w Petersburgu. Stanisław i Walenty chodzili do gimnazjum w Warszawie. Waluś był chłopcem chorowitym, często pozostawał w domu. Rozalka i Weronka uczyły się na tajnych kompletach zorganizowanych w pobliskim folwarku. Stary Jakub Ciuk już nie żył. Jego syn Moryc, przyjaciel Ludwika, zdobył znaczny majątek na interesach z w Rosji i pośrednictwie w handlu nieruchomościami. Przy okazji pobytu u rodziny w Gostyninie odwiedzał Stachurskich. Syn i następca w interesach, Moric jr. Był rówieśnikiem Michała. W dzieciństwie przebywał u dziadków i znał się z dziećmi Ludwika. Michał w roku 1912, po ukończeniu szkoły w Warszawie uzyskał dyplom mierniczego. Za rok groziło mu powołanie do wojska rosyjskiego. Po wojennych doświadczeniach ojca i starszych braci, za wszelką cenę chciał uniknąć służby dla cara i jego imperium. Jak na zamówienie nadarzyła się okazja. Nadszedł list z Ameryki od stryja. Mieszkał w stanie Ilinois nad jeziorem Michigan. Powodziło mu się tam dobrze. Zapraszał do siebie kogoś z rodziny i gotów był pokryć koszty przejazdu. Michał od razu zapalił się do tego wyjazdu. Tu muszę zaznaczyć, że Michał wyróżniał się szczególnie zdolnościami w kierunku nauk ścisłych. Był wielką nadzieją ojca i ukochanym synem matki. Jak gdyby nagroda za nieszczęście jakie ją spotkało. Franciszka, od czasu śmierci trójki dzieci, żyła jak na dwóch poziomach: Ciałem na tym doczesnym, gdzie spełniała wszystkie obowiązki i pracowała nie szczędząc sił. Myślami a może i duchem, gdy klęczała zatopiona w modlitwie lub kiedy jej smutne oczy patrzyły gdzieś w dal, zdawała się przebywać na tym wyższym, dostępnym tylko dla ducha. Udało jej się przepowiedzieć trafnie jakieś wydarzenia. Zaczęto coraz częściej prosić o radę, traktować jako „jasnowidzącą”. Starała się odwieść syna od pomysłu wyjazdu do Ameryki. Nie miała jednak żadnego rzeczowego argumentu a złych przeczuć matczynego serca bała się zdradzić. Michał odjechał. Została gorąca modlitwa o szczęśliwy powrót. – Kochana mamo, niech się mama nie martw się. Ja wrócę, przyrzekam! – To były jego ostatnie słowa. Entuzjastyczne listy zdawały się przeczyć złym przeczuciom. Rok 1912 przyniósł jeszcze jeden wyjazd. Pewnego dnia zjawił się potajemnie Władek. Przyjechał prosić teściów o pomoc finansową, potrzebną na zagospodarowanie na nowym miejscu i o zgodę na zabranie Rozalki. O to również usilnie prosiła Józia w swym liście. Władek cały dzień w pracy. Ona sama w pustym domu, wśród obcych. Rozalka będzie uczęszczać na pensje, gdzie jest kilka polskich dziewcząt. Jeśli będzie chciała może się dalej uczyć. Władek opowiadał, że będą wyjeżdżali na Krym, nad morze, które wcale nie jest czarne. Rozalka przyjęła z radością propozycję. Cieszyła się. Pozna nowy wielki świat. Wprawdzie była już z rodzicami w Warszawie, jechała nawet konnym tramwajem. Teaz zobaczy morze i szeroki świat. W rodzinnym domu został Antek, instruktor szkoły rolniczej, kończący właśnie tą szkołę Stach i dwoje najmłodszych: Waluś i Weronka. Antek jest duszą każdego towarzystwa, Nie ma możliwości uczestniczyć na wszystkich imprezach, na które jest zapraszany. Gra na każdym dostępnym instrumencie. Ładnie śpiewa. W domu też często spotkania i potańcówki. Andrzej się ożenił. Franciszka namawia i drugiego syna, żeby wybrał wreszcie jakąś miłą dziewczynę. - Nie mogę się zdecydować. – To jego stała odpowiedź.. Tymczasem na horyzoncie historii zbierają się czarne chmury.

Rozdział V

WŚRÓD WOJENNEJ ZAWIERUCHY

Różne były kalkulacje i drogi polskich działaczy politycznych, do odzyskania niepodległego państwa, liczącego się wśród narodów świata. Jedni wierzyli, że potężny, międzynarodowy ruch, społecznej sprawiedliwości przyniesie wolność wszystkim ciemiężonym narodom i trzeba się do niego przyłączyć. Drudzy szukali w istniejącej sytuacji, jakiegoś „modus vivendi”. Zwolennicy walki zbrojnej pokładali nadzieję w wojnie między zaborcami. Gdy doszło do tego a wojna ogarniała cały świat, pojawił się problem, którą stronę popierać. A może czekać aż wymordują się sami i wtedy my chwycimy za broń? Ludwik, po swych ciężkich doświadczeniach był pacyfistą, przekonanym, że każda wojna to największe nieszczęście dla prostego ludu. Szczególnie w sytuacji. gdy każą mu walczyć i ginąć za obcą sprawę. Był samoukiem. Wyznawał i propagował własną filozofię życia, którą polegała na systematycznej pracy u podstaw, dla podniesienia dobrobytu i świadomości obywatelskiej mas chłopskich. „Lud wiejski to jest fundament państwa. Budynek musi mieć mocny, zdrowy fundament. Inaczej pierwsza zawierucha go zawali”. – Lubił powtarzać. Rok1914 – wybuch wielkiej wojny. Rosja wypowiada wojnę Austrii, Niemcy Rosji. Państwa centralne kontra koalicji. Miażdżący walec wojny zaczyna toczyć się po grzbietach narodów Europy. Andrzej i Antek, rezerwiści, zostali natychmiast zmobilizowani. Wysłano ich na znaną im z roku 1905, rosyjsko-mandżurską granice. Antek trafił znów do orkiestry pułkowej. Teraz jest już „tambur-majorem”. Andrzej „lejtnant” w intendenturze. Ostatecznie trafili nie najgorzej. Kunki, Gąbin i okolice znalazły się w rękach niemieckich. Ich ofensywa, już po kilkunastu dniach, zatrzymała się dopiero na linii Bzdury, pod Sochaczewem. Wycofujący się Rosjanie zdążyli jeszcze zabrać z gospodarstwa konie i krowy. Późnym wieczorem, gdy ucichła strzelanina a dochodziły tylko odgłosy dalekiej kanonady, usłyszeli stłumione szczekanie, zamkniętych jeszcze w piwnicy psów. Ktoś obcy na podwórzu. Stach wyszedł ostrożnie wyjrzeć. Po chwili wraca a za nim rosyjski oficer z wycelowanym w chłopca pistoletem. Za nim jeszcze dwóch, również z pistoletami rękach. „Odziewaj sia pajdziosz z nami” - rozkazuje pierwszy. Wszyscy oniemieli. Franciszka, jak ranna lwica, skoczyła między Stacha i Rosjanina. – Wy tchórze, schowaliście się w jakiejś norze przed Niemcami a teraz napadacie spokojnych ludzi! Zastrzel bandyto mnie najpierw. Mój syn nigdzie z wami nie pójdą! Zaskoczenie było pełne. Opuścili pistolety, widoczne było, że nie wiedzą co robić. Pierwszy oprzytomniał najmłodszy, z dystynkcjami „junkra” Był w wieku Stacha. Schował pistolet do kabury, po twarzy potoczyły mu się łzy. Zaczął przepraszać i prosić łamaną polszczyzną. Front ich zaskoczył, nie dotarli do jednostki, do której zostali wysłani. Pragną tylko żeby ich ktoś doprowadził do Wisły. Przepłyną w pław. Po drugiej stronie są Rosjanie. Pozostali też pochowali pistolety. Do przeprosin przyłączył się major. Tłumaczył, że chłopi są przeważnie wrogo do nich nastawieni. Muszą być ostrożni. Franciszka pomyślała o swoich chłopcach. Może i oni potrzebują czyjejś pomocy. Wymienili z Ludwikiem porozumiewawcze spojrzenia. Pomyśleli o tyn samym. -Ja ich przeprowadzę. – Zdecydował wstając z za stołu Ludwik. Temu sprzeciwił się Stach. Ojciec narzekał, że źle się czuje. On Jest przecież młodszy. Okoliczne lasy zna jak swoją kieszeń. – Niech idzie. – Zdecydowała Franciszka. Odbyto krótką naradę nad mapą sztabową, którą mieli Rosjanie. Mieli iść za Gąbinem w kierunku jeziora, dalej szuwarami je okrążyć i dalej dojść do Wisły koło Dobrzykowa. Wyruszyli przeżegnani na drogę przez Franciszkę. Po drodze Stach usłyszał, że stary major nie umie pływać. Jak więc przepłynie Wisłę? Aż go zatkało. - To wszystko nie ma sensu. Potopicie się. Zakopcie broń i papiery i podajcie się Niemcom. Zaproponował. – To nie możliwe, stwierdzili zgodnie. Ustalono, że wstąpi w Gąbinie do znajomego Żyda, który handluje naftą i kupi u niego ze dwie puste bańki i jakiś sznur. Zrobią coś w rodzaju pływaka. Zajęło to trochę cennego czasu. Szczęśliwie, jeszcze przed świtem, dotarli do Wisły. Stach zostawił ich w nadbrzeżnych zaroślach i sam już za dnia wrócił do domu. Franciszka też nie spała. Całą noc modliła się, odmawiała różaniec i czekała na powrót syna. Stach nie miał siły wiele opowiadać. - Zostawiłem ich nad Wisłą. - To były jego jedyne słowa. Położył się i zasnął natychmiast. Franciszka już się nie kładła. Zabrała się do czyszczenia zabłoconego ubrania i przygotowania śniadania. Nie zdążyli zasiąść do stołu. Na podwórze wpada odział kawalerii niemieckiej. Otaczają całą zagrodę. Do mieszkania wchodzi podoficer żandarmerii wojskowej i trzech żołnierzy z karabinami i jakiś młody Żyd tłumacz. - Szukają Stanisława Stachurskiego – tłumaczy słowa Niemca. – Leży, jest chory. - Mówi Franciszka. – Lepiej się przyznać, wiedzą, że był w nocy nad Wisłą – szeptem radzi Żyd. Wpadają do pokoju Stacha. Ma się szybko ubierać. – Stanisław Stachurski? – pyta żandarm. - Tak, to ja. - Na przegubach rąk zamykają się kajdanki i popychany przez żołnierzy chłopiec zatrzymuje się dopiero na dworze. Dokąd go zabieracie, on nie jest niczemu winien. Woła biegnąc za nimi Franciszka. Niemiec odpycha ją brutalnie. - Trzymają ich w Gąbinie w fabryce – mówi szeptem Żyd. Na furmance sadzają Stacha między dwoma żołnierzami, siada tam jeszcze żandarm i tłumacz i otoczeni kawalerzystami ruszają. W domu rozpacz. – Dlaczego ja sam nie poszedłem – narzeka Ludwik. – Na pewno złapali tych Rosjan, ale że wydali Stacha. Módlmy się – mówi Franciszka. Wszystko w ręku Boga. Po gorącej, wspólnej modlitwie Ludwik zakłada do bryczki starą klacz, jedynego konia, jakiego im zostawiono. Ruszają do Gąbina. Franciszka bierze do koszyka trochę prowiantów, bo Stach nawet nie zdążył zjeść śniadania. W starej fabryce pełno wojska. Nikt nie chce z nimi nawet rozmawiać. Każą im odejść dalej, Tu stać nie wolno. Wreszcie widzą wychodzącego Żyda tłumacza. Odchodzą za najbliższe zabudowania. Żyd mówi, że sprawa jest poważna. Nie wie, co stało się z Rosjanami. Wykrył ich nad Wisłą niemiecki patrol. Ustalili kto pomagał. Aresztowali chłopa, który doprowadził do Kunek, Żyda, którego bańki znaleźli, no i Stacha. Nie będę ukrywał mówi, że za to grozi wszystkim „stryczek”. Obiecuje, że postara się przekazać koszyk z jedzeniem. Może na to pozwolą. Niemcy to formaliści. Czekają aż przyjedzie sad wojenny. Musi być formalny wyrok. Zrozpaczeni rodzice wracają do domu, aby następnego dnia być znowu koło fabryki, z takim samym rezultatem. Na uboczu podchodzi chłopiec żydowski. To jego brat Aron jest tłumaczem. Pojechał gdzieś z Niemcami. Zgodzili się przekazać żywność aresztowanym, Zaraz przyniesie koszyk. Zabiera zawiniątko z następną porcją. Przekaże bratu. Tymczasem Stacha zamykają w budynku biura fabryki w niewielkim pokoju kasy. Zakratowane okno wychodzące na dziedziniec. Masywne obite blachą drzwi. Okienko kasowe, zasłonięte drewnianą żaluzją. Biurko. stół i otwarta, pusta kasa pancerna, to całe umeblowanie. Wewnątrz ani jednego krzesła czy ławy. Na podłodze, na stole i biurku siedzi kilkanaście osób. Stacha wita jękliwym głosem stary Żyd. – Panie Stachurski, za co pan mi to zrobił? Boże, mój Boże! – Stach nie wie, co ma powiedzieć. Siada na podłodze obok niego i głaszcze starego po ręku. Przysiada się jeszcze do nich barczysty chłop. - To ja ich do was doprowadziłem. Chciałem uciekać. Grozili, że mnie zastrzelą. Kazali się prowadzić w stronę Gąbina do kogoś, kto służył w ruskim wojsku a pana ojciec jest znany. Teraz jedziemy na jednym wozie. Niech Najświętsza Panienka ma nas w swojej opiece. Stacha prowadzą na przesłuchanie. Przesłuchuje oficer żandarmerii. Tłumaczy żołnierz mówiący po polsku - Jak poznałeś rosyjskich oficerów? – Przyszli w nocy, grozili pistoletami, że mnie zastrzelą. Musiałem iść. Kazali postarać się o bańki, grozili, że jak nie wrócę to podpalą dom, bo im już wszystko jedno. Tłumaczy się Stach. - Kłamiesz - tłumaczy żołnierz, wrzask oficera, który wymachuje przed nosem Stacha jakimś notesikiem. - Tu jest napisane: Stanisław, syn Ludwika, Stachurski ze wsi Kunki, pomógł nam z narażeniem życia. - Głupi „junker”. Myśli Stach, gdy go znowu prowadzą do pozostałych. Wszyscy pytają z zainteresowaniem jak było na przesłuchaniu. Kiepsko! Odpowiada. Wśród więźniów poznaje znajomego. Młody inspektor ministerstwa finansów. Kolega Michała. Bywał w ich domu. Jako urzędnikowi rosyjskiemu, mimo żę Polak, grozi mu internowanie. Stach zwierza mu się, że musi uciekać. Tylko jak to zrobić? Może jak go prowadzą do ubikacji na podwórzu. Po prostu uciec? Znajomy odradza. - To zły pomysł. Za dużo wojska. Oprócz wartowników, kręci ich się wielu po placu. Zastrzelą cię zanim dobiegniesz do ogrodzenia. Stach zaczyna się przyglądać żaluzji na okienku kasowym. Prosty zamek. Wystarczy kawałek drutu. Zna rozkład pomieszczeń biura, bo przychodził tu wielokrotnie z ojcem. Kasa jest ostatnim pokojem w korytarzu, który kończy się zamkniętymi drzwiami. Za nimi jest poczekalnia i drzwi na dziedziniec. Okienko kasowe ma od strony poczekalni jeszcze żelazną kratę, która przecież nie dochodzi do samego dołu. Pamięta, że przesuwali pod nią również wartościowe przesyłki. Może i jemu udałoby się jakoś przecisnąć. Jest szczupły. Chwyta się tego planu jak ostatniej deski ratunku. Pomysłu nie zdradza jeszcze znajomemu. Najpierw musi zdobyć kawałek drutu, lub choćby jakiś gwóźdź. Gdy idzie do ubikacji przegląda dokładnie całą trasę. Jest! Leży wdeptany kawałek zardzewiałego drutu. W ubikacji rozwiązuje but, tak, że sznurowadło ciągnie się za nim. Gdy są obok drutu – skarbu, zatrzymuje się. Pokazuje żołnierzowi na sznurowadło, przysiada, żeby je zawiązać i już drut ma w rękawie. Szuflada stołu służy do zagięcia końca drutu. Na nocleg układają się wszyscy na podłodze. Stach układa się na stole, przy swym okienku „do wolności”. Gdy wszyscy zasypiają. Ostrożnie manipuluje przy zamku. Żaluzję udaje się podnieść. Może uda się przecisnąć, jeśli pod dolnym prętem przesunie, przekręconą na bok głowę. Z resztę tułowia powinno być łatwiej. Bez pomocy nie da rady. Opuszcza cichutko żaluzje. Rano zdradza szeptem swój plan znajomemu. Ten, ocenia, że nie jest zły. Obiecuje pomóc. Rozumie, że to jedyna szansa ratunku dla chłopaka. Notes junkra jego najbardziej obciąża. Cały dzień trwa omawianie szczegółów. „Operacja” nie jest prostą, ani technicznie, ani anatomicznie. Okienko jest wąskie. Po jego drugiej stronie tylko wąski parapet. Nie ma oparcia, ani czego się przytrzymać. Co będzie jak się zaklinuje w okienku? Stwierdzają, że trzeba jeszcze kogoś włączyć do przepychania. Wybór pada na młodego wójta. Czeka na przesłanie do obozu dla internowanych. Pogoda się psuje. Postanawiają wykorzystać deszczową noc. Na placu nie będzie żołnierzy. Szczęście dopisuje. W nocy nadchodzi burza z silną ulewą. Przystępują do dzieła. Stach rozbiera się do pasa. Żaluzja łatwo podniesiona. Chłopak układa się na brzuchu na stole. Najpierw trzeba przesunąć prawe ramie i prrzekręconą na bok głowę. Są duże trudności. Ucho trzeba prawie zmiażdżyć. Ból nie do wytrzymania. Stach zaciska zęby. Twarz zalewa krew. Prosi, aby pchali dalej. Budzą się wszyscy więźniowie. Odzywają się głosy sprzeciwu. Boją się represji Niemców. Młody wójt uspakaja. – Pamiętajcie! Spaliśmy, chłopak sam się przecisnął. Nie mamy obowiązku pilnować się nawzajem. - Udało się. Stach ląduje na podłodze w poczekalni. Podali mu ubranie i buty. Ucho boli i krwawi. Z podkoszulki robi sobie opatrunek, żeby zatamować krew. Teraz otworzyć drzwi wejściowe. Ma szczęście. W zamku tkwi klucz. Jest na zewnątrz. Musi się spieszyć. Ulewa zamienia się w rzęsisty deszcz, Plac zapchany wozami taborów, ale nikogo nie widać. Tylko smuga światła z okna. To wartownia. Słychać wesołe głosy. Przemyka pod oknem. Jest przy murze ogrodzenia. Niedobrze. Drut kolczasty. Przesuwa się wzdłuż muru. Jest przerwa. Podciąga się na rękach i patrzy na drogę. Prawa strona pusta. Po lewej widać sylwetki dwóch wartowników. Są odwróceni plecami. Skok z ogrodzenia. Przebiega przez drogę i rowem pędzi w kierunku zbawczego lasu. Słychać tętent koni. Kładzie się w rowie w grząskim błocie. Minął go wracający, konny patrol. Nie ma na sobie suchej nitki. Cały oblepiony błotem. Chwytają go dreszcze. Wyskakuje na drogę i pędzi w kierunku lasu. To go rozgrzewa. Jest wolny! Znajomy gajowy i jego żona przerażeni widokiem. Twarzy nie można rozpoznać. Błoto i krew.- To ja Stach. Uciekłem Niemcom –woła. Doprowadzają go do ludzkiego wyglądu, Rozgrzewa go kubek gorącego mleka. Nie może zostać. Niemcy przetrząsają lasy, szukają rosyjskich maruderów. Byli tu już parokrotnie. Stach zna kryjówkę, do której zaglądał w dzieciństwie. Obszerna jama w wykrocie starego dębu, pełna suchych liści. W sam raz na jednego człowieka. Gajowy akceptuje. W jamie mieszkał borsuk, Przyszedł nad ranem węszył i sapał ze złości, zanim się wycofał. W domu w Kunkach wszyscy wstają o świcie. Rodzice szykują się do wyjazdu do Gąbina. 17-letni Waluś i 12-letnia Weronka muszą sami zająć się gospodarstwem. Matka szykuje śniadanie i żywność dla Stacha. Na podwórze wpada oddział konny Niemców. Jest wóz z żandarmami. Jest Żyd tłumacz. Wszystkich domowników zgromadzają w kuchni. Pilnuje ich żołnierz z karabinem. Reszta zaczyna gruntowne przeszukiwanie domu od piwnicy po strych i zabudowań. Wasz syn uciekł mówi przechodząc, tłumacz. Bezskuteczne przeszukiwanie kończy się. Koło południa zbierają się do odjazdu. Zakuwają w kajdanki Ludwika. Jest pan aresztowany, dokąd syn się nie odnajdzie. Tłumaczy słowa żandarma Żyd. – Niech Bogu i Najświętszej Panience będą dzięki! – Mówi szeptem Ludwik, całując na pożegnanie żonę i płaczące dzieci.. Znowu podróże do Gąbina. Wystawanie pod murem fabryki. Stara klacz ostatkiem sił ciągnie bryczkę gospodyni. Sama staje, co jakiś czas i rusza po chwilowym odpoczynku. Kobyła, wychowana od źrebaka przez Ludwika, gdy dwa razy sprzedawana wracała do stajni z urwanym postronkiem, postanowił ja zostawić. Teraz musiała przerwać zasłużoną emeryturę. Franciszka nareszcie dostaje wiadomość od Stacha. Przywozi ją gajowy wraz z sążniem drewna na opał. Zamykają się we dwoje i gajowy szeptem relacjonuje. Stach ma już metrykę, wystawioną przez proboszcza na konto zmarłego przed laty niemowlaka. Jest zdrów, całuje mamę i rodzeństwo, martwi się o ojca. Wybiera się do Krakowa. Chce wstąpić do Polskich Legionów. Franciszka nie wie jak dziękować. Cieszy się uratowaniem syna. Gajowy nie chce słyszeć o żadnym wynagrodzeniu za udzieloną pomoc. Odjeżdża z węzełkiem odzieży dla Stacha. Matka przesyła mu też drogi zegarek ojca. Ma go sprzedać. Pieniędzy nie ma. Banknotami rosyjskimi można już tylko ściany tapetować. Sąd Wojenny w Gąbinie załatwia sprawę szybko. Franciszka jest wezwana na przesłuchanie i na rozprawę. Trzyma się jednej wersji, którą potwierdzają domownicy:. Rosjanie przyszli w nocy straszyli pistoletami, zabrali chłopaka. Może mu obiecywali jakieś nagrody. Nawet Weronkę przesłuchuje oficer śledczy. Częstuje dziewczynkę cukierkami i zadaje podchwytliwe pytania. Nie dowiaduje się niczego nowego. Zapadł wyrok. Chłop, który prowadził Rosjan a jego zeznanie, że działał pod groźbą zastrzelenia, potwierdził zapis w notesie junkra i stary Żyd, który nie wiedział, że bańki mają służyć Rosjanom, zostali zwolnieni. Stacha skazano zaocznie na karę śmierci przez powieszenie. Ma być poszukiwany listami gończymi. Ludwik zostaje zatrzymany, do czasu schwytania syna, jako zakładnik i odesłany do więzienia w Magdeburgu. Pożegnanie męża i ojca. Chwila dozwolonej rozmowy. Ludwik jest pogodny, prawie wesoły. - O mnie się nie martw. To mi nie pierwszyzna. Chłopak żyje. Da sobie radę, to najważniejsze. Moja krew! A oni wzięli się za łby. Niech się wybiją do nogi. Wtedy dopiero my ruszymy ku NIEPODLEGŁEJ! – Mówi szybko szeptem. Jeszcze kilka rad dla Franciszki jak ma prowadzić gospodarstwo. Całuje żonę i dzieci i zabierają go, Wsadzają, wraz kilkoma innymi zakładnikami, w otoczeniu uzbrojonych żołnierzy na oczekujący furgon. Są skuci po dwóch. Jeszcze kiwa wolną ręką na pożegnanie. Franciszka, pełna trosk, wraca z dziećmi do domu. Przy bramie czeka zapłakana dziewczyna i parobek. – Proszę pani, wyrzucili nas. Co z nami teraz będzie? Gdzie mi się podziać? - Mówi z płaczem. Wjeżdżają na podwórze. Na środku stoi jakiś wóz zaprzężony w jednego lichego konia. Przy ganku stoją zatroskani: sołtys i kilku sąsiadów. – Co to? Co się stało? - Pyta, wysiadając z bryczki, Franciszka. - Ten krętacz ni to Polak, ni to Niemiec, mówi, że ma nakaz na zajęcie waszego gospodarstwa, dopóki wasz Ludwik nie wróci. - Wyjaśnia zmartwiony sołtys. Franciszka wchodzi do kuchni a za nią dzieci sołtys i sąsiedzi. Na kuchni pali się ogień. Obca kobieta przesuwa garnki, aby umieścić nad ogniem czajnik z wodą. Za stołem rozparty, znany handlarz, domokrążca. – Co tu robicie? Precz z mego domu! – Woła groźnie Franciszka. Chwyta, leżący na kuchni pogrzebacz i wskazuje nim drzwi. - Gospodarstwo musi pracować. Muszą być dostawy. Ja mam tym się zająć, aż pani maż wróci. Mam na to papiery. Na razie możecie tu mieszkać z dziećmi. My zajmiemy tylko jedną izbę. No i kuchnia będzie wspólna. - Wyjaśnia jednym tchem, trochę niepewnym głosem, nie podnosząc się, siedzący za stołem. – Pokaż ten papier! -Rozkazuje Franciszka. Handlarz wyciąga z pugilaresu, starannie rozkłada i podaje, opatrzone pieczęciami urzędowe pismo. Franciszka przebiega je oczami, po czym, błyskawicznie odsuwa czajnik, wrzuca dokument w płonący na kuchni ogień i zasuwa fajerki. – Nie masz lepszego? Pokaż! Nie masz? To precz! Bo łeb rozbije. To jest najście cudzego domu! – Krzyczy. Zbliża się i grozi, nie na żarty, pogrzebaczem. Zaskoczony handlarz zrywa się z za stołu i cofa się przerażony w kierunku drzwi. - Sołtysie, widzieliście, spaliła mój papier - woła. – Coś spaliła, ale co to było? Widzieliście sąsiedzi? Nie? – No widzisz. Ja jestem tu urzędowo. Mnie papieru nie pokazałeś. Jak nie widzę papieru, to wychodzi na to, że wszedłeś tu bezprawnie. Przeproś panią gospodynię i odjeżdżaj. Szkoda tu mojego czasu. – Mówi spokojnie sołtys. Handlarz jast już na progu. Odgraża się, że pójdzie do „władzy”. Cofa się gwałtownie przed gotowa spełnić swą groźbę kobietą. Ktoś mu z tylu podstawia nogę. Upada jak długi na ganek. - Jak się cofasz, to uważaj na nogi, bo sobie możesz krzywdę zrobić – słyszy uprzejmą radę. Gramoli się na swój wóz. Jego żona, przesuwając się ostrożnie obok Franciszki mówi: - Przepraszam panią. Ja tego nie chciałam, Tłumaczyłam, że to grzech. Niedoszły zarządca jeszcze grozi: - Pójdę do urzędu, złożę skargę. Wszyscy za to odpowiecie. – Zdrowiej dla ciebie będzie, jak powiesz, że robota za ciężka a ty krzyż masz słaby. Tu naprawdę możesz się poślizgnąć i krzyż złamać. I powietrze tu niezdrowe - słyszy dalsze rady na pożegnanie. Franciszka została sama na gospodarstwie i doskonale sobie radziła, w czym wspierali ją sąsiedzi . W szwadronie Beliny przybył nowy ułan. Nie znała pseudonimu jaki podał zamiast nazwiska, podobnie jak inni ochotnicy pochodzący z zaboru rosyjskiego. Ludwik złożył apelację od wyroku sądu wojskowego. Była szansa, że zostanie zwolniony. Tylko znowu zdrowie Walusia było jej wielką troską. Ten cichy i dobry chłopiec zapadał coraz głębiej na jakąś chorobę płuc. Nie pomagały przepisywane mikstury. Był coraz słabszy. Może ratunkiem byłby wyjazd w góry, zmiana klimatu. Brak na to środków a nawet gdyby je zdobyć, to w obecnej sytuacji i tak niemożliwe. Wojna jak pożar rozszerza się na cały świat. Franciszka poleca się Bogu i walczy. Musi utrzymać gospodarstwo. Jeździ w poszukiwaniu zabranych przez Rosjan koni i krów. Cudem udaje jej się część znaleźć i odzyskać. Wykłóca się o zmniejszenie dostaw. Dogląda wszystkiego sama. Zjawia się Moryc Ciuk junior, ma dobre kontakty w Berlinie. Przejmuje interesy ojca w Warszawie. Radzi wziąć adwokata i oferuje swoją pomoc. Wierzy w skuteczność apelacji w sprawie Ludwika. trzeba sprzedać, co się da i zbierać potrzebny fundusz. Lekarze stwierdzają, że choroba Walusia io gruźlica płuc. Czy uda się chociażby spowolnić jej nieuchronne postępy? Trzeba go leczyć i dobrze odżywiać. Dużo tych zmartwień na szczupłe barki kobiety. Są i chwile radosne. Któregoś dnia, pod koniec 1916 roku, na podwórko zajeżdża żydowska furmanka i wyskakuje z niej piękny ułan. Szabla na długich rapciach, dzwoniące ostrogi i pistolet przy pasie. Wchodzi do kuchni, w której właśnie krząta się Franciszka, staje „na baczność”, salutuje: – Kapral Bogusz melduje się do usług pani gospodyni. Poszukujemy kawaleryjskich koni dla naszego szwadronu – rozlega się wesoły głos. Franciszka drętwieje. - Stasiu! To szaleństwo! Jeszcze cię ktoś zobaczy i doniesie - szepcze, patrząc trwożnie na drzwi. - Mamo mam rozkaz wyjazdu i odpowiednie papiery a tu jeszcze trochę argumentów - mówi wesoło, wskazując na pistolet, ściskając matkę i pokrywa jej ręce pocałunkami. Właściwie zmienił się nie do poznania. Zmężniał, ale czy sypiący sie pod nosem wąsik i trochę jeszcze rzadka bródka i ten mundur to wystarczający kamuflaż? Martwi się matka. – A Josek? Czy on cię nie poznał? – pyta z niepokojem. - Ma wyprząc i nakarmić swoje konie. Całą drogę z Żychlina zachowywał się jakby mnie widział pierwszy raz w życiu. Mam go na oku. Wracam razem z nim, będę go obserwował, Niech się mama nie martwi takim drobiazgiem. Dam sobie z nim radę. Zajeżdżaliśmy do kilku folwarków po drodze, pytając o konie. Płakali z radości widząc polski mundur. Zarejestrowałem kilka pięknych koni, które jak skarb chowali przed Niemcami. Każdy chciał mnie ugościć i obdarować. Wóz mam wyładowany jak kwestarz po kolędzie. Zaraz to wszystko poprzynoszę. Joskowi powiedziałem, że słyszałem, że u Stachurskich w Kunkach hodowali najlepsze konie. Jeszcze tam zajrzymy, zrobimy popas i wracamy na nocny pociąg do Żychlina. Matki to jeszcze nie uspakaja. Pojawili się Weronka i Waluś zaciekawieni rozmową w kuchni. Poznali od razu brata. Weronka rzuciła mu się na szyję. Waluś przytulił się ze łzami w oczach. Bracia usiedli przy stole. Weronka pomaga matce przygotować poczęstunek. Waluś prosi by brat opowiadał swe przygody. Są już wszyscy. Stach mówi z humorem o ucieczce, o służbie i walkach ułanów, jak gdyby to było proste i łatwe, jak zjeść bułkę z masłem. Franciszka słucha, lecz dręczy ją niepokój. Nalała kwaterkę gorącej herbaty. Wzięła zawinięty w papierek kawałek cukru i poszła pogadać z Joskiem. Żyd już wyprzągł konie, które teraz chrupały owies z koryta, postawionego w tyle wozu a sam pożywiał się swoim prowiantem. Ukłonił się z szacunkiem. Bardzo dziękował za herbatę. - Czy Josek zna tego wojskowego? - zapytała Franciszka, patrząc badawczo w jego oczy. – Uś, szanowna pani Stachurska, poco to pytanie? Czy ja pani nie znam? Czu pani mnie nie zna i całą moją rodzinę? Czy ja mogę nie wiedzieć, kogo mogę znać a kogo nie mogę? Niech Bóg da zdrowie temu odważnemu wojskowemu i całej rodzinie szanownej pani – mówił, wyraźnie urażony zadanym pytaniem. – Dziękuję Joskowi. Niech Bóg ma Joska i jego rodzinę w swojej opiece. Franciszka wróciła uspokojona. Stach przyniósł otrzymane wiktuały.. Zatrzymał sobie na drogę tylko butelkę domowej nalewki. Opowiadał o swych przygodach i o ogólnej sytuacji w kraju i na frontach. Zapewniał, że to już nie długo. Droga do „Niepodległej” ma się ku końcowi. Szybko mijał czas. O zmroku Stach odjechał żegnany przez wszystkich i przeżegnany poświęconym Krzyżem przez matkę

Rozdział VI

NAJKRÓTSZĄ DROGĄ DO KRAJU

Rok 1917 – rewolucja lutowa w Rosji. Car abdykuje. Wojsko na rosyjsko-mandżurskiej granicy buntuje się. Dezercje, szczególnie żołnierzy nie rosyjskiej narodowości. Wiece, bunty całych oddziałów, rozstrzeliwania - to obecnie „normalka” wojskowego życia. Nie ustają próby organizowania rad żołnierskich. Gdy pod koniec lipca dochodzą wiadomości, że głównodowodzący generał Korniłow odmawia posłuszeństwa Rządowi Tymczasowemu. Powszechny bałagan i „bezhołowie”. Andrzej i Antek służyli w okolicach Czyty i Norylska, strzegąc końcowego odcinka trans-syberyjskiej linii kolejowej. Byli w stałym kontakcie. Andrzej oficer intendentury, miał dużą swobodę poruszania się i odwiedzał brata przy każdej okazji. Podróżował służbowo do Władywostoku, przez tereny Mandżurii i Harbin, gdzie było największe na Dalekim Wschodzie, skupisko Polaków, budowniczych kolei. Bracia zdecydowali opuścić armię bez pożegnania. Termin i planowanie, jak zwykle, należały do Andrzeja. Wreszcie, w czasie jednego ze spotkań oświadczył: - Już czas. Lato się kończy. Zostawiamy Ruskom ten „bordak”, niech sobie radzą bez nas. Opracowałem trasę. Myślałem o Harbinie i podróży dookoła świata. To bezpieczne, ale za długo. Mam informacje o polskich oddziałach przy rosyjskiej armii. Gdybyśmy tam wstąpili, to już do końca wojny. A pamiętasz, co nam mówił ojciec przy pożegnaniu? „Jak by coś, to wracajcie, najkrótszą drogom, do kraju.” Jak będziemy mieli szczęście, to przed zimą, będziemy w domu. No i nie możemy zostawiać Józi i Rozalki. Trzeba i je zabrać po drodze. - Dawaj marszrutę. Na pewno masz wszystko zapięte na ostatni guzik. Wracamy! Może już do Niepodległej. – Podsumował krótko Antek. Andrzej, zawsze staranny, rzeczywiście już od dawna opracowywał plan i czynił niezbędne przygotowania. Postanowił, że pojadą jak się da najdalej koleją. Od zaprzyjaźnionego Chińczyka w Harbinie, kupił portfel z dokumentami polskiego zesłańca, zamordowanego przez mandżurskich bandytów. Były tam listy od rodziny i zwolnienie z katorgi. To miały być nowe dokumenty Antka. Przekonał oficera wywiadu swej jednostki, że powinien jechać do sztabu armii Korniłowa, który znajduje się gdzieś w okolicach Omska, aby wyjaśnić sytuację. Najbezpieczniej będzie na tak długiej trasie, jeśli pojedzie przebrany, jako cywilny agent handlowy. Zdarzają się, napady na pociągi i mordowanie oficerów. Uzyskał zgodę i był gotów do wyjazdu. Teraz Antek wystąpił o dzień urlopu. Zawiadomił, że udaje się na ryby nad rzekę Czyte. Było tu znane braciom miejsce. Niedaleko, w rozwidleniu rzek Czyty i Ingody w okolicy trudno dostępnej, „gdzie diabeł mówi dobranoc”, uszykowali sobie kryjówkę, „na wszelki wypadek”. Mieszkał tu rybak, Chińczyk. Nienawidził Rosjan i Mandżurów, chociaż handlował z jednymi i drugimi. Lubił braci i uczył łowić ryby w tych dzikich rzekach. To też, poszło jak z płatka. Andrzej już czekał u Chińczyka. Nastąpiła cudowna przemiana rosyjskiego sierżanta we wracającego z katorgi zesłańca. – Buty też zamień. Tu masz lepsze. Oddaj cesarzowi, co cesarskie. – Przypomniał Andrzej - „Ruski dobzie płaci za dokumenty zamordowanych ziołniezi. Mundur tsieba brudzić. Tu się źrobi dziure od nazia i pokrwi. Buty bardzo dobry, A mozie dołazić trupa Manziura, to twojemu młodsiemu bratu dadzą po śmierci, medal za odwagie” – tłumaczył Andrzejowi uśmiechnięty Chińczyk. W powrotnej drodze, przed rozstaniem, Andrzej uprzedził: - Dbaj o buty. W obcasach mamy po cztery dwudziesto rublówki a ja mam jeszcze dwie w pasku od spodni. To nasza żelazna rezerwa. – Bracia rozeszli się w przeciwne strony. Zesłaniec i jadący po odbiór pieniędzy dla swojej firmy, za dostarczone wojsku towary, młodszy agent handlowy, znaleźli się, jak gdyby przypadkowo, w jednym wagonie, zatłoczonego do granic możliwości, pociągu, zmierzającego w kierunku Moskwy. Tak rozpoczęła się ich kilkumiesięczna „Odyseja”. Różnili się posturą i charakterami tak bardzo, że nikt by ich nie posądzał o pokrewieństwo. Andrzej wysoki, smagły szatyn, milczący i jak mogło się zdawać, nieprzystępny. Antek średniego wzrostu, krępy, ciemny blondyn, z natury wesoły. Typowy „brat łata”, łatwo nawiązujący znajomości. Plan Andrzeja okazał się wyśmienitym. Przechodzili jedną kontrolę dokumentów za drugą bez kłopotu. Minęło kilka pierwszych dni podróży. Udawali, że widzą się pierwszy raz. Jeszcze pierwszego dnia, Antek wyciągnął ze swej połatanej torby chińską wódkę, ktoś zakąskę i wszyscy byli zaprzyjaźnieni. Na jakiejś stacji do wagonu wepchnął się mężczyzna w średnim wieku. Przysiadł się obok Antka „zesłańca”. Szeptem prowadzili długie rozmowy. Przybysza interesowała rewolucja 1905 roku w Polsce. Antek znal dobrze jej przebieg od swego szwagra i siostry. Nowy znajomy jechał do Omska. Na niewielkiej stacyjce przed Omskiem, podróż została przerwana. Szczegółowe sprawdzanie dokumentów i bagażu. W tym rejonie koncentrowały się oddziały wierne zbuntowanemu Korniłowowi. Inne znowu, pozostające przy Rządzie Tymczasowym, Kiereńskiego, starały się stłumić bunt. Coraz liczniejsze były bunty całych jednostek, pod przywództwem rad żołnierskich i bolszewickich agitatorów. Antek i jego znajomy wydali się podejrzani i mieli opuścić pociąg. Andrzej włączył się natychmiast. Oburzony, w obronie spokojnych obywateli, mówił o demokracji, o wolności osobistej. Wyprowadzono ich trzech, podobnie jak i całą grupę różnych handlarzy i innych podejrzanych. Po rewizji okazało się, że w bagażu Antka znaleziono paczkę ulotek bolszewickich wzywających żołnierzy do buntu. Podzielił się z nimi znajomy. Obaj zostali natychmiast zakwalifikowani „na rozwałkę”. Andrzej, następny przesłuchiwany, spokojnie poprosił oficera śledczego o scyzoryk, wypruł z kurtki swoje lejtnantskie dokumenty i zażądał, żeby egzekucje wstrzymano a jego ponownie zamknięto ze skazańcami. - Zorientowałem się, – zeznawał, że mamy między sobą bolszewickiego agitatora. Poprosiłem tego zesłańca, mojego rodaka, żeby się z nim zaprzyjaźnił i wybadał, co knuje. Zostawcie nam jeszcze trochę czasu a może uda się coś ważnego wyciągnąć, bo to jakiś wyższy funkcjonariusz partyjny. Oficer zgodził się dać im dwa dni. Więcej nie może, bo zbliżają się jakieś zbuntowane oddziały. Andrzej wrócił, na swoją prośbę lekko poturbowany, do towarzyszy. Dwóch dni nie było potrzeba. Następnego dnia zbuntowani żołnierze oswobodzili aresztantów. Dowództwo jednostki: - Rada Żołnierska zdecydowała, że z rejonu Omska trzeba szybko uchodzić. Zbyt dużo tu przeciwników nowego, marksistowsko-leninowskiego ustroju.. Poznany w pociągu towarzysz, rzeczywiście był wyższym funkcjonariuszem partii bolszewickiej. Przemianowali się, „jednogłośnie” na oddział czerwonej armii. Znajomy, jako komisarz oddziału, poprowadził go w kierunku Wołgi i Carycyna. Czekał ich wielki marsz, prawie trzy tysiące kilometrów. Bracia zostali „krasno-armijcami”. Teraz powodzenie planu zależy od szczęścia i osobistej brawury. - Trzeba polecić się Opiece Boskiej i czekać. Właściwie to na razie, prawie i nasza trasa – powiedział Andrzej, gdy znaleźli się sami Antek, pomocnik komisarza, wstawiał się za „biełoruczkim” inteligentem- demokratą. Andrzej został pisarzem oddziału. Pisał na maszynie rozkazy, układał i powielał odezwy do ludności i stałe komunikaty dla „towariszczi sołdatow”, mimo to, budził podejrzenia czujnych rewolucjonistów. iAntek zasłużył się jako doskonały zwiadowca. To był jego żywioł. Podchodził i śledził białych. Uratował oddział przed niespodzianym atakiem. Minął miesiąc ciężkiego marszu. Na razie nie mieli potrzeby, żeby wypisywać się z tego towarzystwa. Wciąż było „po drodze”. Oddział łączył się z innymi. i przemieszczał w kierunku Wołgi i Donu. Tam koncentrowały się wojska wierne rządowi i bronili się przed „czerwonymi” prawowierni dońscy Kozacy. Coraz bliżej było do Ukrainy, do bezradnych może sióstr. Rozpoczęła się druga połowa października 1917 roku. Mijało ponad dwa miesiące „podróży”. Czerwone oddziały, niosąc dosłownie „płomień rewolucji” w często, spokojne chutory kozackie, znalazły się na zachodnim brzegu Donu. Antek studiował właśnie mapy w sztabie i szykował do wyjazdu na nocny zwiad, gdy usłyszał, że pisarz to „szpion” i biały lejtnant. Któryś, z najczujniejszych, wpadł na pomysł przeszukania rzeczy Andrzeja. W kurtce wykryto zaszyte dokumenty. Sprawa była jasna. Jednak dla celów wychowawczych, natychmiast zorganizowano pokazowy proces. Antek przeszedł samego siebie. Wygłosił taką mowę oskarżycielską, że nie powstydziłby się jej sam Dzierżyński. Przez aklamacje potwierdzono jedyny słuszny wyrok, Antek był gotów do odjazdu wraz z dwoma „bojcami” na zwiad. Zaproponował komisarzowi, który szukał ochotników do wykonania egzekucji: - Daj nam tego sukin-syna, załatwimy go po drodze za siołem. Łopatę zostawimy, niech ją rano zabiorą, bo ukradną. My wracamy koło południa. - Propozycję poparli ochoczo pozostali zwiadowcy, nie szczędząc skazanemu epitetów. Komisarz się zgodził. Ktoś zwrócił uwagę, że należałoby zdjąć buty, bo już mu nie potrzebne. Temu sprzeciwili się zwiadowcy. Buty im się należą za fatygę. Na razie niech w nich idzie to będzie szybciej. Ruszyli. Andrzej między dwoma konnymi zwiadowcami, z łopatą na ramieniu i również na koniu Antek, z tyłu dla asekuracji, gdyby skazańcowi przyszło na myśl uciekać. Znaleźli się obok wartownika. Młody chłopak wyciągną w kierunku Andrzeja paczkę papierosów. – Wezmijtie wasze błagorodie, zakuritie paslednij raz. – Spasiba synok, niekuriaszczij. Boh z toboj. – Odpowiedział Andrzej. Ilu tych młodych, uczciwych chłopaków odda życie w tej bratobójczej wojnie – myślał, biegnąc i potykając się, poganiany kopniakami przez zwiadowców. Po jakimś czasie wartownik usłyszał dwa strzały, a po dłuższej chwili, oddalający się tętent galopujących koni. Gnali jak wiatr stepowy, przesiadając się kolejno na wolnego konia. Omijali dużym łukiem chutory i osiedla. Antek, korzystał z „wypożyczonych” ze sztabu map i swojego kompasu zwiadowcy. Gdy słońce było już wysoko, zatrzymali się nad jakimś strumykiem, by napoić konie i dać im odpocząć. - Dziękuję ci krasomówco. No dawaj nagan i mapy. Przejmuję dowodzenie. Wystarczy ci karabin. Ale żeby rodzonego brata tak nazwać. Tego ci nie zapomnę – usłyszał Antek. - Nie złość się. Gdyby się nie udało, wystawiłbym ci piękny pomnik, jako ofierze tragicznej pomyłki, złożonej na ołtarzu rewolucji - odpowiedział, przekazując mapnik i kaburę z naganem, Antek. Pożywili się zapasami, zabieranymi zawsze przez zwiadowców. Przedrzemali do wieczora i znowu całą noc gnali na Zachód. Następnego ranka po popasie i odpoczynku, Andrzej zdecydował: – Dosyć krycia się. Zobaczymy to kozackie wojsko. – Ruszyli uczęszczanym gościńcem. Nie musieli długo czekać. Przed najbliższym siołem zatrzymał ich uzbrojony posterunek. Bez sprzeciwu oddali broń. Zażądali, aby ich pilnie prowadzono do dowódcy. Andrzej przedstawił się młodemu adiutantowi i ponowił żądanie. Stanęli przed obliczem, siedzącego za wielkim biurkiem, groźnego atamana. Siwiutka czupryna i takież długie, zwisające wąsy, świadczyły, że musiał brać udział już w turecką wojnę. Andrzej wyprężony na baczność: - Wasze błagorodie, lejtnant Andriej Stachurski melduje swoje przybycie. - Spocznij. Jaka jednostka? Co to za mundur? Cp to za ważne informacje? Jakie macie dokumenty? – Meldujcie! – Żądał groźnie ataman. Pskowski pułk strzelców, opuściłem, zgodnie z rozkazem, w jego miejscu postoju w Norylsku… – rozpoczął Andrzej swój raport. Opisał dotychczasowe przygody, przedstawił swego towarzysza, rodzonego brata, który dzięki dokumentom polskiego zesłańca, zdobył zaufanie bolszewików i uratował mu życie. Musiał, w obecności „szefa sztabu”, tej jak się okazało niewielkiej armii, również posiwiałego jak jego ataman, ponownie zdać szczegółowy raport. Podał pełne informacje o zbliżających się oddziałach bolszewickich. - Ciekawe przygody i opowiadanie, ale jakie dowody? Żadne! Rozumie pan, że muszę was aresztować, aż się potwierdzą. - Wezwał wartowników, gdy zameldował się młody esałuł kozacki. - Wasze błagorodie, ja ich znam. Z Antonem Ludwikowiczem byliśmy razem na kursie „tambur-majorów” a pan lejtnant to jego brat Andriej. Był dowód. Ataman zaszczycił Andrzeja zaproszeniem do swego stołu na obiad. Gdy znaleźli się sami na przydzielonej kwaterze, Antek zdawał relacje z przeprowadzonego rozpoznania gospodarczo-towarzyskiego. W stanicy jest kilku garbarzy i kożuszników. Martwią się, że towar leży, kupcy nie dojeżdżają, boją się walk i rabunku. Znajomy esałuł, z zamiłowania muzyk, zaprasza ich na wieczornice. Zorganizował kilkunastoosobowy, zespół „pieśni i tańca”. - Zostańmy na kilka dni. Nie masz pojęcia, jakie tu są dziewczyny „czarnobrewy”. - Idź się zabaw, żebyś tylko nie przeholował. Jutro odjeżdżamy. Mam pomysł. Po objedzie pójdę pogadać z tymi kożusznikami. W długiej prywatnej rozmowie, po obiedzie, Andrzej przyznał atamanowi, że zamierza ratować siostry, mieszkające na Ukrainie i przedzierać się do swego kraju, by walczyć o jego niepodległość. Prosił o zachowanie tajemnicy o ich planach. Droga daleka a czasy są niepewne, Nigdy nie wiadomo, na kogo można liczyć. Gdy jeszcze opowiedział o ojcu, weteranie tureckiej wojny, który na nich czeka, zyskał sympatię dziarskiego starca. Jego synowie też gdzieś walczyli. Chciałby ich zatrzymać. Tu każda szabla się przyda, ale rozumie – Ojczyzna! Otrzyma pomoc, o jaką prosi. Ataman wydał odpowiednie polecenia. Wieczór i dzień następny upłynęły na przygotowaniach. Późnym popołudniem, majdan dworski opuścił, zaprzężony w dwa konie wóz, przykryty rozpiętą na pałąkach płachtą. Ładunek stanowiło kilka worków owsa, po worku pszenicy i ziarna kukurydzy a pod nimi, starannie przykryta, warstwa wyrobów kożuszniczych. W tyle wozu dwie klatki z żywymi kurczakami. Do tego, beczułka solonego, zalanego smalcem, mięsa i bochen chleba, jako prowiant na drogę. Antek dostał od swego znajomego kilka butelek gruzińskiego koniaku. Na lekarstwo, gdyby długie kozackie kożuchy okazały się zbyt słabą ochroną przed jesiennymi chłodami. Dwaj, typowi handlarze, jacy zaopatrywali w produkty wiejskie miasta i robotnicze osiedla, jechali sprzedać a raczej wymienić, swój towar na inny. Przed opuszczeniem gościnnej kozackiej stanicy usłyszeli niepokojącą wiadomość: w Petersburgu bolszewicy przechwycili władzę. Trzeba się śpieszyć. Żeby tylko konie wytrzymały ten rajd. Na szczęście były to mocne wojskowe bachmaty, odporne na warunki syberyjskie. Gdy zapadał wieczór, zatrzymali się przy jakiejś przydrożnej zagrodzie. Nakarmili i napoili konie. Postanowili jechać, powożąc na zmianę. Byle dalej, byle szybciej. Obaj znali się dobrze na koniach, Wiedzieli kiedy i jak długo potrzebują odpoczynku. - Końskiego „paliwa” nie wystarczy. do Kramatorska – ocenił Antek, poprawiając ładunek i układając się wygodnie do drzemki. – Żeby nam tylko nie przeszkadzali w podróży. – Po chwili dodał, zawijając się w długi kozacki kożuch. - Za konia, trzy siodła i juki, dwa karabiny, czy nie za bogato nas wyposażyli? - Kozacy są gościnni, ale tacy hojni to nie są. Musiałem naruszyć naszą rezerwę. Pilnuj teraz tylko mojego lewego buta. Podziękujmy Bogu, mogło się zdarzyć, że dostalibyśmy tylko po kawałku ołowiu. Coś za dużo tych szczęśliwych przypadków. Jeszcze mamy kawał drogi do naszych dziewczyn, a ile do domu? – Martwił się Andrzej. Bracia zatopili się wieczornej modlitwie. Ataman wyświadczył jeszcze jedna wielką przysługę. Jako najwyższy przedstawiciel władzy administracyjnej rejonu, wydał im tymczasowe dokumenty, potwierdzające ich prawdziwą tożsamość: polskich agronomów, ewakuowanych, wskutek działań wojennych, z „Priwislanskiego Kraju”. Otrzymali także zezwolenia prowadzenia handlu obwoźnego. Pomysł Andrzeja okazał się wyśmienitym. Jechali najkrótszą trasą dp celu, od miasta do miasta i handlowali kurczakami. Pozbywali ich się jak najprędzej, wymieniali na inny towar a ten, w najbliższym siole na nowe. Opłacali nimi gorące posiłki, czy stajnie dla koni. Carskie ruble wymieniono na nowe, zwane „kierenki”, tylko nikt ich nie chciał brać. Handel wymienny braci, udawał się raz lepiej, raz gorzej. Oszczędnie i ostrożnie dokładali do „kurczakowego interesu” z kożuszniczych zapasów. To był zbyt łakomy towar, żeby nim się afiszować. Od większej straty, na rzecz „kupujących za darmo”, uchronił „nagan”, ukrywany zawsze pod siedzeniem. Raz czy dwa razy nocowali w przydrożnych zajazdach, częściej w chutorach, przy koniach, na wozie, zawinięci w kożuchy. Ubywało „owsianego paliwa”. Szły na nie futrzane serdaki, rękawice, czy czapy. Tym sposobem, „raz pod wozem, raz na wozie” przemierzali ukraińskie drogi i bezdroża, byle prędzej do celu. Ukraina była wielkim wrzącym kotłem. Władzę formalnie sprawowała, uznana przez Rosyjski Rząd Tymczasowy, Rada Centralna Ukrainy, którą utworzono w marcu. Rady nie uznawały ani wojska podległe zbuntowanym carskim generałom, ani rady robotnicze, chłopskie i żołnierskie. Te ostatnie, domagały się utworzenia ukraińskiej republiki radzieckiej. Podburzane, przez napływowych i domorosłych agitatorów, masy robotnice i chłopskie zajmowały fabryki, rabowały burżuazyjne pałace i obszarnicze dwory. To jedni, to drudzy zdobywali krwawo i tracili lokalną władzę w miastach i okręgach, zawsze likwidując przeciwników. Jakby tego było mało to jeszcze grasowały bandy anarchistów, bandyty Machno. Nie uznawały żadnej władzy, rabując i mordując wszystkich stawiających opór. Braciom cierpła skóra na myśl, co przeżywają siostry, żona i szwagierka „wojującego socjalisty”. W głowach kłębiły się najgorsze myśli, gdy wszędzie spotykali się z bezprawiem. Jako neutralni, handlujący kurczakami Polacy, czasem opłacając się papierosami lub wódką, parli na Zachód. Na szczęście jesień na Ukrainie była jak dotąd pogodna, co lada dzień mogło się raptownie zmienić. Bez większych przygód, na początku listopada, dotarli do Kramatorska. Na kwaterę wybrali samotną zagrodę pod miastem. Było to dość duże gospodarstwo. Na polu gniły nie zebrane plony. Dwoje staruszków i młoda kobieta wykopywali ziemniaki, ładując na dwukołowy ręczny wózek. Ucieszyli się z gości, tym bardziej, że Antek wziął się zaraz do roboty. Staruszek zajechał z Andrzejem na podwórze. Jednego konia wstawili do do pustej stajni. Drugim, zaprzęgniętym do miejscowego wozu, pojechali na pole. Wspólnymi siłami, wykopali i zwieźli wszystkie ziemniaki i sporo cebuli. Młody gospodarz był w wojsku. Konie zarekwirowane. Starzy rodzice i synowa, nie mieli siły by wszystko zebrać z pola. Pod nóż oddali kilka kurczaków. Konie znalazły się w stajni a wóz pod daszkiem wozowni. Gorąca kąpiel. Czysta, kupiona na tą okazję bielizna. - Wymyci i przebrani zasiedli do stołu, gdzie czekała już dymiąca micha, tłustej „soljanki” a obok gotowane kurczaki i dobrze okraszone ziemniaki. Pełnia szczęścia dla umęczonych wędrowców! Po wspólnym, obfitym posiłku, wyruszyli odszukać siostry. Pamiętali adres. Odnaleźli bez trudu drewniany domek na przedmieściu, w szeregu innych podobnych. Tabliczka obok drzwi głosiła: „Krawcowa – szyje odzież damską i dziecięcą”. Serca biły mocno. Weszli do sieni. Z za drzwi do mieszkania, dochodził stukot maszyny do szycia. – Żyją! – omal nie krzyknął rozradowany Antek, ściskając brata za ramię. – Zachaditie – usłyszeli w odpowiedzi na stukanie, znajomy głos. Na maszynie szyła coś i nie odrywała oczu od roboty, Józia. Obok, na dywaniku, bawiła się kolorowymi szmatkami, może czteroletnia dziewczynka a w dziecięcym kojcu, nie więcej niż dwuletni, chłopczyk. Józia poderwała się z za maszyny. Z płaczem obejmowała jednego, to znów drugiego brata. - To jest Irenka a to Maniuś – pokazywała dzieci. Rozalka pracuje w szpitalu wojskowym. Powinna wrócić wieczorem. Chociaż, o Boże! Czasem nie wraca po kilka dni. Mają mnóstwo rannych a rosyjski personel pouciekał. Zostali Ukraińcy i ona, jedna Polka. Ale wy, czy nie musicie się ukrywać? Czy możecie zostać na dłużej? – Mówiła chaotycznie. - Rozbierajcie się, siadajcie. Może jesteście głodni? – Uspokoili, że są bezpieczni, przynajmniej na razie, że nie są głodni. Dzieci, zaciekawione przyglądały się gościom. Irenka trzymała się maminej spódnicy zdziwiona, że mama to płacze, to znów się cieszy. Była śliczną. Wesołe błękitne oczka i blond włoski, układające się w spirale loczków. Śmiało nastawiała buzię do pocałowania, ostrożnie dotykając paluszkiem zarośniętych twarzy nieznanych dotąd wujów. Maniuś rozpłakał się, gdy Antek chciał go wziąć na ręce. Andrzej ucałował dzieci i podszedł do okna, niby coś oglądając. Ukrywał łzy, których nie mógł powstrzymać. Pomyślał o swojej rodzinie, o córeczce, w wieku Irenki i o drugiej, o której się dowiedział z listu żony. Co z nimi się dzieje? Czy i kiedy je zobaczy? Antek przepadał za dziećmi. Umiał się z nimi bawić. Wziął Irenkę na ręce i zaczął tańczyć śpiewając: „Krakowiaczek jeden, miał koników siedem …” – Lody zostały przełamane. Dziecko ze śmiechem prosiło: - „Ujku, jesce, jesce „ i dziewcynke z wosku…” – my z ciocią tez tańcymy klakowiacka”. - Maniuś przestał bać się wujków. Józia zwinęła rozpoczętą robotę i wpatrywała się w wymizerowane twarze braci. Widziała ich stroje. Nie potrzebowała się pytać jaką mieli podróż. Antek zobaczył, dawno nieużywany, samowar, Irenka pokazała, gdzie jest węgiel i dmuchawa. Zanim woda się zagotowała a matka nakryła do stoły, mała zdążyła, ciągnąc wujka za rękę, pokazać mu cały dom. Zasiedli do herbaty. Tematem rozmowy był powrót do kraju. Ewakuacja białych oficerów, carskich dygnitarzy oraz burżuazji dysponujących odpowiednimi środkami, odbywała się drogą morską z Odessy. Podobno płaci się tylko złotem lub walutami. Bezprawie. Dzieją się dantejskie sceny gdy tłum szturmuje statki. Ta droga odpada. Zbyt dużo kosztuje i zbyt duże ryzyko. Józia przedstawiła swoją sytuacje: Władek był w wojsku od 1914. Zniknął po przewrocie lutowym. Nawet go szukali żandarmi. Jeszcze nie widział syna. Mają trochę zapasów, bo Władek, przed wojną, dobrze zarabiał. Wyprzedaje po kolei. Nie może z tym się zdradzać. Dorabia szyciem. Rozalka – Roza, jak ją tu nazywają, po czwartej klasie gimnazjum, poszła do szkoły pielęgniarek. Od ukończenia pracuje w wojskowym szpitalu. Niewiele zarabia, dostaje za to cenne obecnie przydziały żywności. Uprawiają ogródek za domem. Jak się wydaje, nic im nie grozi. - Przyjechaliśmy, żeby was zabrać. Jak to zrobić? – Zastanawiał się dalej Andrzej. – Mają mało czasu. Bolszewicy przejmują wszędzie władzę a ciemny naród wierzy, że będzie to władza powszechnej sprawiedliwości. Słyszeli, że w Charkowie, przedstawiciele rad robotniczo-chłopskich, unieważnili powołanie Radu Centralnej i deklaracje niepodległości Ukrainy. Ogłosili utworzenie republiki radzieckiej. Mówią, że nowa władza w Moskwie pertraktuje z Niemcami o zawarcie pokoju. Cały front. od Bałtyku zamarł. Tylko na Zachodniej Ukrainie, toczą się walki. - Mamy wóz, podróżują jak Cyganie. To nie dla kobiet i dzieci. Do tego idzie zima – zakończył. - Może załadujemy się na pociąg? Dowieziemy was do Moskwy. – Rozważał Antek. - Tam dużo Polaków. Nasza siostra cioteczna Niusia, teraz pani Pakulska, ma duże mieszkanie, kontakty. . Bolszewicy chcą zakończyć wojnę. Będzie pokój i na pewno repatriacje Polaków. W Moskwie łatwiej to załatwić. Józi nie podobał się i ten pomysł. Ma tu własny dom i jakie takie warunki, „Burżuazyjna mieszkanie” w Moskwie, to żadne schronienie. Musi czekać na męża, dopóki nie dostanie konkretnej wiadomości o jego losie. Może on potrzebuje pomocy. Miałaby podróżować na zimę „w niewiadome”, z małymi dziećmi? Na to nie może się zgodzić. Władek pracował w wielkich zakładach metalurgicznych. Organizował robotników. Dopytują się o niego, oraz czy ona nie potrzebuje pomocy. Bolszewikom nie wierzy, ale się ich nie obawia. Robotnicy pomogą. Tu doczeka końca wojny a po tym zobaczy, co dalej. – A Rozalka? Trzeba zapytać co ona powie. To już dorosła panna. Niech sama o sobie decydować. Może niech ją zabiorą. O nią, młodą dziewczynę, martwi się najbardziej. Ktoś wszedł do sieni. – To ciocia psysła – zawołała z radością Irenka. Opuściła kolana Antka i pobiegła otwierać. W drzwiach stanęła Rozalka. W szarej pelerynce z grubego sukna, spiętej pod szyją blaszaną zapinka ze znakiem „Czerwonego Krzyża”. O mało nie upuściła sprawunków, które przyniosła. Postawiła na ziemi kankę z mlekiem na stole położyła bochenek chleba i jakąś torebkę. Zrzuciła z ramion pelerynkę. Znowu łzy, uściski, pocałunki. - Fiu, fiu – jaka z ciebie dorodna panna! – zakrzyknął Antek. Rozalka uśmiechnęła się blado. Usiadła przy stole, Widać było zmęczenie. – Jak się tu dostaliście, czy nie grozi wam niebezpieczeństwo? Znowu rozstrzeliwali jakichś ludzi. – Patrzyła z niepokojem na braci. – Uspokoili, że wygodnie i bezpiecznie podróżują. O nich niech się nie martwi. Handlują po drodze kurczakami i przydałaby się młoda ekspedientka. Żartował Antek. Józia zabrała przyniesione sprawunki, nalała siostrze filiżankę herbaty i krzątała się w kuchni. Rozalka opowiadała o swej pracy. Braci szczególnie interesowała sytuacja na froncie. Miała aktualne wiadomości, od przywiezionych właśnie, rannych. Front się Jeszcze trzyma kilkadziesiąt kilometrów od Złoczowa, czyli dawnej rosyjsko - austriackiej granicy. Austriakom na pomoc przerzucani są, ściągani z innych odcinków, Niemcy. Po ich stronie też formują się oddziały ukraińskich ochotników.. Jest tam jakiś carski generał. Nazywa się Skoropadski. Ma być hetmanem Ukrainy. Gdy Rada Centralna Ukrainy ogłosiła niepodległość a bolszewicy republikę radziecką, szykują się do nowej ofensywy. Braci bardzo interesowały te informacje. Andrzej natychmiast ustalił plan działania, z którym na razie, jeszcze się nie zdradzał. - Z bolszewikami trochę zadarliśmy. Ucieszyliby się gdyby nas dopadli. Musimy zniknąć, zanim obejmą tu władzę. Chcieliśmy was zabrać z tego bałaganu. Dla Józi z dziećmi to zbyt niebezpieczne. A co ty na to? – Zapytał. - Ja dzieci i Józi nie opuszczę. Gdyby to było możliwym i gdyby ona wyjeżdżała, to ja musiałabym sama tu zostać. Ja teraz nie mogę wyjechać. Zrozumcie to. Nie mogę! Mam całą salę pełną ciężko rannych. Teraz zastępuje mnie koleżanka, która musi opiekować się dwiema salami. To ponad nasze siły. Trzeba zmieniać opatrunki, przemywać te straszne rany. To są przeważnie młodzi chłopcy. Stale któryś umiera, Trzeba natychmiast ratować. Rannych przywożą coraz więcej. Dwóch chirurgów też opada z sił. - Mówiła szybko a w oczach lśniły łzy. - Gdybym ich zostawiła, to tak jak bym któregoś skazywała na śmieć. Zrozumcie. Nie mogę! – I łzy jak groch potoczyły się po bladych policzkach. - Widzę, że dostałem się w jakieś zapłakane towarzystwo. Znasz tą piosenkę: „Zmarł biedaczysko w szpitalu polowym. Wczoraj był wesół dziś trup…”? - Dla żołnierza śmierć to normalka. Uszy do góry dziewczyno! Jędrek musiał cię zapytać. Ja go znam. Już wiem, jaki ma plan. Będziemy szukali dziury w austriackim froncie. To nie dla dziewczyny. I tak byśmy cię nie zabrali. Chyba, żebyś musiała stąd uciekać. – Pocieszał i przytulał siostrę Antek. Józia przygotowała skromną kolację. Nakarmiła i położyła spać dzieci. Zasiedli znowu do stołu. Jeszcze raz rozpatrzyli sytuacje. Siostry muszą zostać. Józia powinna czekać na powrót męża. Rozalka, w szpitalu, jest potrzebną każdej władzy. Jest pewnym bliski koniec wojny i wszyscy, bezpiecznie, wraz z tysiącami repatriowanych Polaków, wrócą do domu. - Dla waszego bezpieczeństwa będzie lepiej, jeśli nikt nie będzie was łączył z nami. Nikt nie widział jak tu wchodziliśmy i tak samo znikniemy. Na nas czas. Niech Bóg ma was w swojej opiece. Wierzę, że niedługo się spotkamy. – Zakończył rozważania Andrzej. - Uklęknijmy i pomódlmy się razem, tak jak to było zawsze w domu. Tam też się na pewno modlą o to samo. - Zaproponowała Józia. Uklęknęli przed obrazem Częstochowskiej Matki Bożej. Popłynęły w zaświaty słowa wspólnej modlitwy a ostatnie: „…a naszymi prośbami racz nie gardzić w potrzebach naszych a od wszelakich złych przygód racz nas zawsze osłaniać. O Pani Nasza…” - osuszyły łzy a serca napełniły otuchą i odwagą. Tak jak to było zawsze w trudnych sytuacjach, spotykających ich przodków. Pożegnanie, uściski i powrót na kwaterę. O świcie, dwaj handlarze odjeżdżali, żegnani serdecznie przez gospodarzy. Wymienili jeszcze na ziemniaki i cebulę resztę kurczaków. Było coraz trudniej. Listopad nie szczędził to deszczu, to śniegu a nocami przymrozki. W Jekaterynosławiu przeprawili się przez Dniepr. Pohandlowali krótko na bazarze i w drogę. Minęło kilkanaście, najcięższych dni, podróży. Zajeżdżali do żydowskich miasteczek. Popasali w na pół spalonych i obrabowanych dworach. Antek za ostatni worek ziarna kupił od Żyda prawie nową „harmoszkę”. Zaraz trafiła się okazja. Jako muzykant został, wraz z bratem, zapraszany na wiejskie wesele. Wreszcie dotarli do Dniestru. Skręcili na północ szukając przeprawy. Pod wieczór zajechali do ocalałego jeszcze, polskiego folwarku. Pełen uciekinierów, przeważnie Polacy kobiety, dzieci i kilkunastu starszych mężczyzn. Rodziny i przedstawiciele polskiej kresowej inteligencji. Bracia zostali przychylnie przyjęci, tym bardziej, że zaraz przekazali, do „wspólnego kotła” wszystkie swoje zapasy. Rozdali też pozostałość futrzanej galanterii. Z dala dochodziła kanonada artyleryjska. W nocy zaroiło się od wojska. Wierne konie, które przebyły w dobrych rękach, tyle tysięcy kilometrów, jedyne, jakie były w folwarku, zaraz się przydały. Kazano szukać „komandira”, to wystawi „kwitancje”. Oczywiście nic z tego nie wyszło. Zostali przy pustym wozie, który też był potrzebny innemu oddziałowi. Ledwo zdążyli złapać tobołki z własną odzieżą i „harmoszkę” Antka. Bistro! Bistro! brzmiało dookoła. Gdzieś strzały karabinowe, klekot karabinu maszynowego i wojsko ukraińskie rozpłynęło się jak mgła.. Rano w otwartych wrotach, ostrożnie, z bronią gotową do strzału, ukazał się patrol austriacki. Po jakimś czasie wmaszerował oddział piechoty. Nadjechało dowództwo odcinka, żandarmeria. Zażądali aby wszyscy znajdujący się w folwarku wybrali swego przedstawiciela. Oczywiście wybór padł na Andrzeja. Spisywanie danych, rejestracja i przesłuchania, trwały cały dzień. W nagrodę za pomoc w sprawnym przeprowadzeniu tych formalności, bracia, z przepustkami na przejazd do miejsca zamieszkania, wojskowym, okazyjnym samochodem, zostali dostarczeni do dworca w Stanisławowie. Antek rzucił na ziemię swój tobołek, obok postawił futerał z „harmoszką”, na to zarzucił swój długi kożuch. Chwycił brata w pół, podniósł do góry, zakręcił się z nim dookoła i wołał: - Jędruś, udało się! Jędruś, jesteśmy w domu! – Puszczaj wariacie! - Domagał się Andrzej. Otoczył ich wianuszek gapiów. – Ta popatrz braci fajno, ma baciar krzepę! . – Usłyszeli jak piękną muzykę, miłą dla ucha mowę. Do domu już blisko!

Rozdział VII

NA POLSKIEJ ZIEMI

Był początek grudnia 1917 roku. Dworzec w Stanisławowie był zajęty przez wojsko. Pociągi, to przeważnie transporty wojskowe. Przeznaczoną dla cywilów poczekalnię wypełniał różnobarwny, różnojęzyczny tłum. Możliwości dostania się do pociągu, ograniczone. Nie było stałego rozkładu jazdy. Ludzie pędzili na peron, gdy ogłoszono przyjazd i wracali, bo miejsc, mimo upychania, przez silniejszych, jak śledzi w beczce, nie starczało. Nie było ważne, dokąd pociąg jedzie, byle kierunek się zgadzał. Zawsze to będzie bliżej celu. Zjedli po talerzu gorącej zupy, rozdzielanej przez panie z Czerwonego Krzyża, Gdy ogłoszono jakiś pociąg i w poczekalni zrobiło się trochę luźniej, Andrzej znalazł wolne miejsce w kącie sali. - No teraz twoja kolej, ja się trochę zdrzemnę. – Oświadczył, sadowiąc się wygodnie i otulając kożuchem. Antek wziął swój tobołek i „harmoszkę”. Poszeptał coś ze stojącymi na uboczu Żydami i wyszedł z jednym z nich. Upłynęło ze dwie godziny. Śpiącego smacznie Andrzeja budzi młody człowiek, ostrzyżony, ogolony, ubrany bardzo porządnie, w zimowym płaszczu z futrzanym kołnierzem, w karakułowej czapce. W ręku trochę podniszczona, ale bardzo elegancką, torbą podróżną. Andrzej rzucił okiem na wypolerowane trzewiki widoczne z pod sztuczkowych spodni. – Buty nienaruszone, są w „sakwojażu”. Zabieraj się idziemy do hotelu. - Powiedział uśmiechnięty Antek. Po drodze relacjonował: Długie kożuchy kozackie, są bardzo poszukiwane. Za swój dostał całkiem przyzwoity garnitur, palto zimowe na jakimś futerku i czapkę. Poprzedni właściciel nie długo się nimi cieszył, bo został zmobilizowany i wkrótce, dopasowali mu „sosnową jesionkę”. „Harmoszkę” też dobrze sprzedał, za gotówkę. Żydowski kupiec weźmie chętnie jeszcze drugi kożuch. Zjedli porządną kolację. Kazali sobie wskazać najlepszy hotel w Stanisławowie. – Proszę dwuosobowy pokój z łazienką – zwrócił się Antek do recepcjonisty. Ten obrzucił ich taksującym spojrzeniem. – Nie mamy wolnych pokoi. Szanowny pan rozumie. Wszystko zajęte przez wojsko. – Antek spokojnie wyciągnął elegancki portfel, wyjął jeden z banknotów otrzymanych niedawno i położył go na ladzie, przyciskając go palcem. Z lekkim uśmieszkiem patrzył w oczy recepcjonisty. - Zaraz, niech pomyślę. Może szanowny pan weźmie pojedynczy pokój. Dla służby mamy łóżka, we wspólnej sypialni, na górze, - usłyszeli po chwili. Antek zagryzł wargi, żeby nie wybuchnąć śmiechem i spojrzał na brata. - Je regrette, mais vous restez avec moi! - akcentując każdą sylabę, z wyraźnie rolującym „r”, dając do zrozumienia, że nie dopuszcza sprzeciwu, powiedział, zwracając się wyłącznie do niego, Andrzej. Antek, w odpowiedzi, skłonił mu się tylko z szacunkiem. Wyjął wolno następny banknot, położył na pierwszym i powtórzył: - Dwuosobowy. - Co za głowa. Szanowni panowie wybaczą, ta wojna. Zapomniałem, że rano wyjechał major austriacki. Wróci za kilka dni. Dam panom jego apartament. Rozumiem, że panowie na krótko. Czy szanowny pan wpisze się do księgi gości? Władza żąda ale jeśli… - spojrzał na banknoty. Antek przesunął je w jego stronę, schował trzymany w ręku portfel, wziął pióro i wpisał się zamaszyście: Anton von Stachurski, de Kunki. – Na razie musi wystarczyć. – Recepcjonista dziękował, skłonił się nisko, schował banknoty i zadzwonił na boya. - Apartament na pierwszym. Wydał polecenie. Boy chwycił sakwojaż Antka i ostrożnie, z pewną obawą tobołek Andrzeja, który ruszył za nim pierwszy. z miną nieprzystępnego dygnitarza. - Gdyby szanowni panowie mieli jakieś życzenia , jestem do usług – obiecywał, kłaniając się, recepcjonista . Gdy znaleźli się w apartamencie a drzwi zamknęły się za boyem, obaj wybuchnęli śmiechem. – Wasza wysokość pozwoli, że przygotuję mu kąpiel. Kupiłem pachnące mydełka, Tylko garderobę waszej wysokości trzeba by gdzieś wywietrzyć. – kpił Antek, gdy Andrzej pospiesznie zdejmował swe „podróżne szaty”. Spali do południa. Pierwszy raz od miesięcy, w łóżkach i czystej pościeli. Kazali sobie przynieść spóźnione śniadanie. Wydobyli swój ukryty brzęczący kapitał i wypoczęci, ruszyli na miasto. Najpierw poczta. Nurtował ich niepokój o bliskich. Międzymiastowe połączenia telefoniczne były dostępne tylko dla rozmów służbowych. Andrzej wysłał telegram do Rozprzy, do żony, drugi do Komendy Straży Pożarnej w Piotrkowie Trybunalskim, której przed mobilizacją był komendantem i trzeci wspólny, do Kunek. Za kożuch, tym razem z pewną dopłatą, Andrzej zmienił się w prawdziwego dygnitarza. Telegramy poskutkowały. Przyjaciele natychmiast ruszyli z pomocą. Właściciele dóbr „Rozpsza”, przez Związek Ziemian we Lwowie, komendant Straży w Piotrkowie przez swego kolegę w Stanisławowie. Bracia, mimo licznych zaproszeń ze strony okolicznego ziemiaństwa i miejscowych polskich notabli, skorzystali z pierwszej oferowanej okazji przejazdu samochodem do Lwowa. Tu nastąpiło rozstanie. Antek pojechał w kierunku Lublina i Warszawy, Andrzej – Krakowa i Piotrkowa. Andrzej obiecał bratu, że na Boże Narodzenie przyjedzie z całą rodziną do Kunek. Jeszcze długie godziny w pociągach i Andrzej ściskał żonę i córeczki Tereskę i Lenusię. W Rozprzy czekano na administratora jak na zbawienie. Bez możliwości odpoczynku, wpadł w wir obowiązków. W Piotrkowie uroczyste powitanie ze strażacką orkiestrą. Wyczyszczony i odprasowany mundur komendanta podawały dewie ładne piotrkowianki. Lśniący złoty kask wręczył mu uroczyście burmistrz, zadowolony w duchu, że pozbywa się kłopotów. Remiza strażacka była rozbita przez austriacką artylerię, większość sprzętu wywieziona jeszcze przez cofających się Rosjan. Wyszkoleni strażacy gdzieś na różnych frontach. Dotychczasowy komendant, przed wojną zastępca Andrzeja, z nieukrywaną radością przekazywał obowiązki, którym nie bardzo umiał podołać. Serdecznie witał dawnego zwierzchnika i przyjaciela. Antek, ze Lwowa jechał prosto do domu. W Warszawie tylko przesiadł si ę z jednego pociągu do drugiego. Z rozmowy telefonicznej z bratową wiedział już o sprawie Stacha i aresztowaniu ojca. Niepokoił się o matkę i najmłodsze rodzeństwo. Stacja Żychlin otulona świeżym, padającym wciąż śniegiem. Mróz, według stacyjnego termometru, dziesięć stopni. Dmie pzejmujący zimnem wiatr. Kelner w eleganckiej restauracji dworcowej zaprasza na obiad. Antek wypija tylko wzmocnioną rumem herbatę. Nie czeka na dyliżans do Gostynina. Nie zważając na koszt, „ekstra pocztą”, czyli dwukonnymi saniami, przy dźwięku janczarów, mimo śnieżnej zamieci, rusza w ostatni etap swej „anabasis”. Krótki przystanek w Sannikach, kufelek grzanego, korzennego piwa i prędzej do domu. Nieprzespana noc w pociągu, grzane piwo, monotonny dźwięk janczarów - pojawiają się senne majaki. Jest w domu, w swym wygodnym łóżku, jest ciepło i przyjemnie. – Wstawaj śpiochu, spóźnisz się do szkoły! – Słyszy głos matki. Otwiera oczy. Śnieg przestał padać. Wiatr ucichł. Wkrąg równina mazowiecka, w zapadającym zmroku, rozświetlana blaskiem, ukazującego się z za chmur, księżyca. – Gdzie jesteśmy? – pyta. – Minęliśmy Szczawin. Niech wielmożny pan się ciepło zawinie, bo mróz łapie coraz większy. - Odpowiada woźnica. Konie właśnie przeciągnęły sanie przez zagradzająca drogę zaspę. Antek nie ma czucia w stopach. – Stój! – woła – Pomóż mi rozcierać nogi. – Ściąga lekkie miejskie trzewiki i cienkie skarpety. Stopy białe jak śnieg. Ale ze mnie głupiec, myśli. Tyle lat w syberyjskich mrozach i omal nie odmroziłem nóg koło domu. Woźnica przygarnia bliżej śnieg, Trą obydwaj silnie jedną to drugą stopę. Wraca krążenie krwi i czucie. Wycierają do sucha, wciągają skarpetki, zakładają buty. Woźnica wyciąga stary kożuch i starannie zawija nogi swego pasażera. - Wielmożny pan nie zwyczajny naszych mrozów. – Tak, ale nie powtarzaj tego nikomu. – Odpowiada, śmiejąc się Antek. Franciszka już od kilku dni przygotowywała dom na powrót syna. Podłoga jego pokoju wyszorowana, Siennik wypchany świeżą słomą. Pierzyna i poduszki wywietrzone świeżo powleczone. Weronika buntuje się, bo na nią spadła w większość tych obowiązków. A matka kontroluje i dokłada stale coś nowego: jeszcze przejrzyj ubrania, wyprasuj koszule, pozbieraj i poukładaj książki. - Skąd mama wie, że on zaraz przyjedzie? Wojna się nie skończyła. Po co ten pośpiech? - narzeka. – Nie wiem, tylko mam takie przeczucie, że są obaj bezpieczni i już nie tak daleko. Andrzej pojedzie najpierw do Rozprzy, Antek prosto do domu. Będzie wkrótce. – Wyjaśnia dąsającej się córce. Wreszcie przywożą telegram. Matka miała rację. W wieczornej modlitwie dziękują Bogu za dobrą nowinę i proszą o dalszą opiekę. Franciszka wylicza: za trzy, może cztery dni, Antek powinien być w domu. Nadchodzi sobota. Rano zarządza w kuchni: - Na obiad będziemy mieli gości. Gotujemy bigos. Ziemniaków na pyzy utrzyjcie więcej niż zwykle. Warzyć będziemy dopiero jak przyjadą. - Mija pora obiadowa. Wkrótce zapadnie zmrok. Weronika wygląda na ganek. Wokół cisza tylko słychać dalekie ujadanie psów. - Chodźcie dzieci pomodlimy się za podróżujących w ten mroźny wieczór. – prosi matka. Uklęknęli w trójkę przed świętym obrazem. „Pod Twoją obronę uciekamy się…” – płynie wspólna modlitwa. Matka kazała otworzyć wrota i zapalić latarnie na podwórzu. Pewna, że przeczucie jej nie myli, wzięła się za przygotowanie późnego obiadu. Syn już blisko. Będzie miał swój ulubiony żurek na kiełbasie a na drugie, pyzy ze skwarkami i kapustą. Była spokojną. Tak jak gdyby wracał z nie dalekiego miasteczka. – Werusiu, nakrywaj do stołu. Waluś, odziej jaszcze coś ciepłego – wydawała polecenia. Rzeczywiście. Weronka, która niecierpliwie, co chwila, wychodziła na ganek, usłyszała zrazu dalekie i coraz bliższe dzwonki janczarów. Wpada do kuchni. - Mamo, ktoś jedzie! - wola, - To na pewno Antoś. Przeczucie mnie nie myliło – stwierdza matka. Przed ganek zajeżdżają sanie. Wyskakuje cały i zdrowy, tak długo wyczekiwany syn. Ściska matkę i całuje jej ręce Podnosi do góry siostrę i całuje w oba policzki, jak to było w jego zwyczaju, gdy była jeszcze małą dziewczynką. – Ada, jak ty wyrosłaś! Czy mogę cie jeszcze tak nazywać? Ściska i całuje brata. Nie zapomina przywitać zgromadzonych, ciekawych poznać, młodego syna gospodyni, domowników. Z każdym zamienia kilka słów. - Poznajcie nowego gospodarza – przedstawia go Franciszka. - Jeszcze się nie rozbieraj. Tu, masz klucze do spichrza. Trzeba wydać owies i otręby. Woźnicy każ wyprząc i zaprowadzić konie do stajni. Niech umyje ręce i przychodzi do kuchni na obiad. Wracaj prędko bo siadamy do stołu. - Antek bierze bez słowa sprzeciwu klucze. Zna dobrze swą matkę. Koniec czułości. Życie na wsi nie rozpieszcza, nie zna ceregieli. Nie ma lekko Zupełnie jak z tym synem, wysłanym po papierosy, który uciekł do Ameryki. Gdy wrócił po kilku latach, ojciec pyta: a gdzie moje papierosy? Śmieje się w duchu. Jest domu! - Czuję bigos. Może jeszcze będą pyzy. Marzyłem o nich przez te lata. Nie zjedzcie wszystkich zanim wrócę,– mówi wesoło i wraz ze stajennym idą na podwórze. Przy stole Waluś i Weronika z podziwem przypatrywali się bratu, jak pochłaniał talerz żurku i prosił o dolewkę, jak śmieją mu się oczy gdy atakuje miskę bigosu i półmisek pyz. Dopiero, gdy zwolnił tempo i zaczął wyraźnie smakować każdy kąsek. Waluś ośmielił się poprosić: - Opowiedz nam jakąś wasza groźną przygodę. - Najgroźniejszą dla mnie to chyba była ta w Stanisławowie. Wyobraźcie sobie, że mnie wzięli za jakiegoś bogatego dziedzica a Jędrka za mojego stangreta. – Niemożliwe! - Prawie krzyknęła Weronika. – A on co na to? - Jędrek? Jak zwykle. Wykręcił kota ogonem, tak, że jego uznali za jakiegoś ukraińskiego dygnitarza a mnie za jego sługusa. - Opowiedz jak to było? - prosiła Weronka. – Opowiedz jakąś naprawdę niebezpieczną sytuację. – Domagał się Waluś. - Było ich sporo, starczy na długie wieczory. Czy wiecie, ze omal nie straciłem nóg. Już tu, niedaleko dom. Zasnąłem w saniach i gdyby mama mnie nie obudziła, byłbym je odmroził, może nie do uratowania. - To twój Anioł Stróż cię uratował a wy dajcie mu spokój. Będzie jeszcze dość czasu na opowiadanie – przerwała, prośby dzieci, Franciszka. Wyjęła z kredensu butelkę z grubego zielonego szkła i wręczyła ją Antkowi. – Chodźmy do kuchni. Musisz przywitać według zwyczaju służbę, gospodarzu. Zwyczajowi stało się zadość. Franciszka jeszcze nie pozwoliła synowi wypocząć. Zasiedli w jego pokoju, wykorzystywanym jako biuro gospodarstwa, do przeglądu dokumentów i omówienia pilnych spraw. Zostali sami. Franciszka przesunęła naftową lampę tak aby oświetlała twarz syna i wpatrując się jego oczy, zadała, nurtujące ją pytanie: - Czy zabiłeś człowieka? - Tak mamo - dwóch, nie miałem wyjścia, musiałem ratować Jędrka. – Nieszczęście! Modliłam się, żeby was coś złego nie spotkało, ale i kogoś z waszej ręki. Wasz ojciec też musiał zabijać i to mu dokucza do dziś. „Nie zabijaj!” – kiedy ludzie to zrozumieją? - Przejrzyj te papiery. Ja pójdę się modlić za was i o was. Jutro musimy się naradzić co dalej. Antek długo nie mógł zasnąć. Pytanie matki przywołało zdarzenia tej strasznej nocy. Przecież nie zastrzelił ich z tyłu, jak oni zwykle robili. Byłoby łatwo i bezpiecznie. Nie zapomni wykrzywionych strachem i wściekłością twarzy. gdy usłyszeli: - „Eto moj radnoj brat!” i zobaczyli pistolet jego ręku. Jak rzucili się na niego z przekleństwem i determinacją osaczonych niedźwiedzi. Jeden, po strzale runął jak ścięty, lecz drugi trafiłby go kolbą karabinu, gdyby Andrzej, nie podbił jej łopatą. Nie miał sobie nic do zarzucenia, jednak to co usłyszał zakłóciło dotychczasowy spokój sumienia. Niewyspany wstał dość wcześnie. Zagłębił się w studiowanie zostawionych przez matkę papierów i starannie prowadzonej dokumentacji, Sytuacja gospodarstwa była ciężka, może jeszcze nie tragiczna. Konieczne zwiększenie dochodów i ograniczenie wydatków. Znalazł złożone, w kolejności nadsyłania, listy z Niemiec od ojca. Kamień spadł z serca. Najwięcej bał się, że ojciec będzie tam toczył wojnę z Niemcami. Dowiedział się, że w więzieniu radził sobie nieźle. Pracował i zarabiał. Następnie, zabiegi Moryca Ciuka juniora, przez znana mu kancelarie adwokacką w Berlinie, przyniosły efekty. Już drugi rok mija, jak jest zwolniony za kaucją, którą z wielkim trudem udało się zebrać matce. Musi tylko raz w tygodniu meldować się w żandarmerii. Pracuje jako „Stallmeister”. czyli „koniuszy” w dobrach junkierskich. Odpowiada za kilkanaście rasowych, wyścigowych koni. Ma wiele przemyśleń, do zrealizowania na polskiej wsi. Chciałby wprowadzać. na wzór niemiecki, przyzagrodową wytwórczość i wiejską spółdzielczość. W ostatnim liście przesyła życzenia świąteczne. Ma nadzieje, że w nowym roku wróci do domu. Nastąpiły pracowite dni. Antek nie mógł sobie pozwolić na wypoczynek. Czekało załatwienia mnóstwo spraw: Uzasadnić nie wykonania w całości dostaw obowiązkowych. Przygotować prace wiosenne. Odbudować hodowle inwentarza. Stałe gospodarskie obowiązki. W szkole ogrodniczej w Sannikach już dowiedziano się o powrocie instruktora. Od Nowego Roku miał przejąć swe dawne obowiązki. Franciszka mogła nareszcie zająć się domem. Chory Waluś był największym zmartwieniem. Przywożeni z Gostynina i Płocka lekarze przygotowywali na najgorsze. Weronikę trzeba było ulokować w gimnazjum. Nadeszły święta Bożego Narodzenia. Przyjechał najstarszy syn Andrzej z żoną Janiną i córeczkami. Przywiózł pocieszającą wiadomość: Stach wyszedł cło z krwawych bojów ułaną3wlegionowych. Jest internowany. Legiony Piłsudskiego, po odmowie złożenia przysięgi na wierność, powołanej przez Niemców, Radzie Regencyjnej, w obozie w Szczypiornie, mają całkiem znośne warunki. Pocieszył zmartwioną matkę, że udało mu się zobaczyć ze Stachem, już wachmistrzem w 1. pułku ułanów, 1.brygady Legionów. Swego ukochanego konia, kupionego za przesłane potajemnie przez matkę pieniądze, pozostawił na przechowanie w zaprzyjaźnionym folwarku koło Warszawy. Andrzeja upoważnił do zabrania go do siebie. Jest, jak inni, w dobrej formie, tryska humorem. Przesyła wszystkim serdeczne ucałowania. Jest pewien, że przyleci do domu, na swym kasztanku, wraz z bocianami. Dom napełnił się gwarem. Weronika z dziewczynkami i z dziećmi z sąsiedztwa pracowała nad przygotowaniem ozdób choinkowych i strojeniem przywiezionego pięknego świerczka. W kuchni pracowano intensywnie. Mimo wojennych braków, dokładano starań, aby nie było ich widać na wigilijnym stole. Wieczerza wigilijna. Osiem osób przy stole, dzieliło się opłatkiem, w tym Waluś pół leżąc w fotelu, obłożony poduszkami. Siedem nakryć pustych, czekało na tych co daleko. Weronika wypisała i położyła karteczkę z imieniem na każdym pustym talerzu. Te święta nie mogły być wesołe. Tylko dziewczynki Andrzeja cieszyły się z choinki i prezentów. Franciszka przygotowała dla każdego jakiś drobiazg a dla dziewczynek wełniane sweterki i czapeczki własnej roboty. Andrzej musiał wracać z rodziną do Rozprzy, do swych obowiązków w zarządzanych folwarkach i komendanta Straży Pożarnej w Piotrkowie. Zabrali Weronikę, miała tam dokończyć naukę w gimnazjum i pomagać bratowej w prowadzeniu domu. Brał ją na swoje utrzymanie. Było to pewną ulga dla budżetu gospodarstwa w Kunkach. Weronika nie była zadowolona z tej zmiany swej życiowej sytuacji. Skończyła już szesnaście lat i uważała się za osobę dorosłą. Złościła się na starszych braci, bo traktowali ją jak dziecko. Teraz też zdecydowali, nie pytając jej o zdanie. Uczyła się dotąd na rożnych tajnych kompletach. Miała tu wiele koleżanek i kolegów, oraz prawie nieograniczoną swobodę. Ustalili, że będzie zdawała do piątej klasy gimnazjum w Piotrkowie. Egzamin, bratowa, która już teraz zaczynała ją „wychowywać” na panienkę z dobrego domu, to jej się wcale nie podobało. Tylko Waluś ją rozumiał. Żegnała go połykając łzy. Czy zobaczy go jeszcze żywego? Rozżalona i obrażona na cały świat, opuściła rodzinny dom. Dorośli lekceważyli problemy dorastającej dziewczyny, gdy przeczuwano, że nadchodzi chwila przełomowa: „być albo nie być” niepodległym krajem. Obaj bracia, od chwili powrotu, żyją sprawami całego narodu i nie mogą stać na uboczu, gdy ważą się jego losy. Obydwaj zostali natychmiast członkami tajnej Polskiej Organizacji Wojskowej (POW), gdzie przydzielono im odpowiednie funkcje.

Rozdział VIII

NADZIEJE I TRAGEDJE

Rozpoczął się rok 1918, czwarty rok wielkiej wojny. Oczekiwano bliskiego jej zakończenia, wielkich zmian na politycznej mapie Europy i świata. Czy nadchodzący nowy rok spełni nadzieje narodów? Czy przyniesie wyzwolenie, niepodległość i ppokój? Po likwidacji, na sposób bolszewicki, rodziny Romanowych i struktury władzy w rosyjskim imperium, jasnym stało się, że rewolucja otwiera „puszkę Pandory”, co grozi zniszczeniem tysiącletniej kultury europejskiej. Zrozumiano, że elity władzy nie mogą być głuche na „głosy ludów”, Wśród haseł: Niepodległość!, Socjalizm i demokracja!, pojawiły się: Władza w ręce mas! Śmierć burżujom!, Religia trucizna ludów! Już nie wystarczy łagodzenia nastrojów obietnicami. Trzeba faktów dokonanych. Późno! Stare musi zginać! Widza to światłe umysły. Na szczęście Polacy mają przywódców, prawdziwych „mężów stanu”, którzy potrafią godnie prezentować polski głos na forum międzynarodowym. Dla nich nie majątki i stanowiska a niepodległość dumnego narodu jest nadrzędnym celem, dla którego starają się wykorzystać sytuację. Mają do pomocy młodą, ofiarną kadrę, wychowana na najlepszych wzorcach z ojczystej historii. Za nimi gotowe są iść miliony uczciwego, prostego ludu. Ludu, w którym obce, ponad stuletnie panowanie, obudziło świadomość narodową, poczucie jedności z własną rodzimą elitą. Już łatwo nie uwierzą w system, oparty na mordach, rabunku i bezprawiu. Budować nowe, lecz nie niszczyć tego co dobre. Bez ciężkiej pracy, od podstaw, nie da się zbudować silnego państwa. Zaraza rozwija się powoli. Czy da się jej uniknąć? Bolszewicy obiecują związek socjalistycznych republik radzieckich z prawem samostanowienia narodów. Przyjmą „bratnią Polsze”. Niemcy mamią Polaków utworzeniem „państewka” polskiego, podobnie jak Austriacy ukraińskiego. Zaborcy wciąż dysponują, na terenach polskich, milionowymi armiami. Na froncie zachodnim, ofensywa niemiecka, ubiegłego roku, nie przyniosła zamierzonych efektów. Alianci uzyskują widoczną przewagę. USA od zeszłego roku są formalnie w stanie wojny z Niemcami. 8. stycznia, prezydent Th. W. Wilson ogłosił swe 14 warunków pokoju światowego, w tym warunek niepodległości Polski, z dostępem do morza. Czym dysponują Polacy? 1. brygada Legionów rozbrojona. Żołnierze internowani. Tylko kilka tysięcy, za potajemną zgodą komendanta, szkoli się intensywnie, jako „Polnische Wehrmacht”, pod niemieckim nadzorem. Piłsudski aresztowany, lecz zorganizowana przez niego POW, kierowana przez Rydza-Śmigłego, obejmuje cały teren przedrozbiorowej Polski. Gromadzi broń, czeka na hasło, aby rzucić się na wykrwawionych zaborców. Bolszewicy w lutym proszą o zawieszenie broni. Oddział POW w Mińsku Litewskim odebrał z ich rąk miasto i pełne magazyny, na kilka dni wcześniej. Niemców witały polskie flagi. Podziękowali, rozbroili Polaków i przejęli zdobyta broń. Podobny los spotkał 22-tysięczny korpus Dowbora-Muśnickiego, gdy przeszedł na ich stronę. Na uczciwość obietnic niema co liczyć. Czekać! - rozkazuje dowództwo POW. Generał Józef Haller, komendant 2. brygady Legionów, która w lutym wypowiedziała posłuszeństwo Austrii a po krwawej bitwie pod Kaniowem przeszła na dawniej, rosyjską stronę frontu, jest już we Francji naczelnym wodzem 200-tysiecznej armii polskiej. Walczy u boku aliantów. W Paryżu i Waszyngtonie pilnują sprawy polskiej Dmowski, Paderewski i inni. 3 marca, bolszewicy podpisują upokarzający traktat pokojowy z państwami centralnymi. Klęskę uzasadniają pragnieniem zakończenia wojny, ratowaniem mas ludowych, ofiar żądnych krwi imperialistów. Wielu wierzy w uczciwość intencji. Z możliwości repatriacji korzystają Polacy, rozsiani na terenach Rosji. Niespodziewanie, przed świętami Wielkanocy w Kunkach zawitał nowy gość. Przyjechała siostrzenica Ludwika, Maria Pakulska, z domu Przedmojska, siostrzenica Ludwika, z trzyletnim synkiem Geniem. W dzieciństwie wychowywała się tu, u wujostwa. W rodzinie nazywano ją Niusią. Była, jak rodzonym dzieckiem, Franciszki i Ludwika, Przywiózł ich wesoły młody człowiek, Stach Gawryś. Musi zaraz wracać do Warszawy. Niusia z płaczem rzuciła się w ramiona Franciszki. - Ciociu moi rodzice nie żyją, Zamordowani w Petersburgu. Mam teraz tylko ciebie! To straszne, moje dziecko!. Będziemy się z nich modlić. Przecież wiesz, że cię kochamy. Jesteś w domu. – Uspokajała Franciszka. - To jest mój synek Genio, a to Stach, on nas uratował i wywiózł „stamtąd”. – Połykając łzy, przestawiała pozostałych. - Rozbierajcie się. Pewnie jesteście głodni. Zaraz coś będzie do zjedzenia. Antoś zajmuj się panem i dzieckiem. Chodź moja kochana. Pokój Weroniki będzie najwygodniejszy. Chodź, obejrzymy jak go urządzić. – Wyszły. Antek wyciągnął z kredensu, karafkę z nalewką i kieliszki. Z kuchni przyniesiono coś na ząb. Genio dostał pajdę chleba miodem i kubek wody z sokiem. Nie odstępował Stacha a gdy się dowiedział, że Antek jest jego wujkiem, pozwolił i jemu wziąć się na kolana. Widać było, że jest przyzwyczajony do męskiego towarzystwa. Szybko nawiązała się nić sympatii, między całą trójką. Po chwili Antek ze Stachem byli już po „bruderszafcie”. - Wiesz, chciałbym porozmawiać, w cztery oczy”, z twoja matką. –Poprosił Stach. - Nie ma sprawy, są na górze. Pierwsze drzwi na prawo. My sobie pójdziemy z Geniem, pooglądać koniki i krówki. Prawda Geniu? - Niusia, gdy zostały same, patrząc z niepokojem na ciotkę, przyznała - Ciociu, jestem w ciąży ze Stachem. Ja go kocham. - Boże, przecież jesteś mężatką, masz dziecko, przysięgałaś. – Był to wyraźny wstrząs dla Franciszki. Miłość dla siostrzenicy i litość, nad jej stanem, nie pozwoliła na jakieś ostrzejsze słowa potępienia. - A co z twoim mężem, czy on wie o tym? – Pytała. - Nie wiem gdzie on jest, To długa historia. – Niusi łzy napływały do oczu. Usiadły na łóżku. Franciszka przytuliła ją. - Trudno! Co się stało, to się nie odstanie. Odpoczniesz, opowiesz. Musisz dbać o siebie i dziecko. - Ktoś zastukał. Wszedł Stach. zorientował się, o czym rozmawiały. Podszedł, uklęknął przed Franciszką, chwycił jej rękę i przycisnął do ust. - Proszę pani! Ja ją kocham, więcej niż własne życie. Przysięgam. Zrobię wszystko, żeby była szczęśliwa. Niech pani nam pomoże. Proszę! Nigdy jej nie opuszczę. – mówił z przejęciem. - Niech pan wstanie, wierzę w pana uczciwość. Nie mnie sądzić. Chodźcie. Obiad już gotowy. Poszli jeszcze przywitać Walusia, który nie wstawał z łóżka. Chory bardzo się ucieszył z przyjazdu Niusi. Obiecała, że mu opowie o swym pobycie w Rosji. Po obiedzie żegnano Stacha. Czekała bryczka, żeby go zawieść na pociąg do Żychlina. Wieczorem , po kolacji, gdy Niusia uśpiła Genia, zebrali się przy łóżku Walusia. Płynęła długa jak rzeka opowieść: W okresie władzy Rządu Tymczasowego Polacy w Moskwie cieszyli się dużą sympatią. Ułanów Dowbora Muśnickiego, którym zwracano na Kremlu polskie sztandary, zdobyte w czasie powstania listopadowego, tłum dosłownie nosił na rękach. Gdy wybuchła rewolucja październikowa a polski korpus nie podporządkował się dowództwu Czerwonej Armii, sytuacja zmieniła się radykalnie. Niektórzy Polacy, jak Marchlewski, Dzierżyński, Kohn i inni, zostali działaczami partii bolszewików. Wygłaszali w polskich skupiskach płomienne przemówienia za utworzeniem polskiej republiki radzieckiej. Skutki ich agitacji były mizerne. Większość wielotysięcznej polskiej kolonii w Moskwie, szczególnie wypełniająca co niedziela katolicki kościół, stała się dla nowej władzy podejrzaną i niebezpieczną reakcją. Niusia martwiła się o swych rodziców. Uprosiła męża, żeby pojechał do Petersburga, pomóc im w tych nowych, groźnych dla nich warunkach. Ojciec był wyższym urzędnikiem w stanie spoczynku, polskiego departamentu, jednego z ministerstw gospodarczych, Nie miał nic wspólnego z aparatem ucisku. Czy to go uchroni przed represjami? Mieli wygodne mieszkanie na Newskim Prospekcie Dochodziły wiadomości o grabieżach i mordach, dokonywanych przez elementy kryminalne. Mąż pojechał. Została w moskiewskim mieszkaniu z małym synkiem i pokojówką Zosią, Polką, przywiezioną przed wojną z Warszawy. Nie było wiadomości ani od męża, ani od rodziców. Bolszewicy zaczęli przejmować władzę w Moskwie, Z dużych mieszkań wyrzuca się dotychczasowych mieszkańców, lub „zagęszcza” je nowymi lokatorami. Zaczął się ostrzał artyleryjski niedalekiego Kremla, gdzie broniła się niewielka załoga, składająca się w większości z kadetów szkół oficerskich i junkrów. Dwie kobiety z dzieckiem, siedziały jak myszki pod miotłą w najmniejszym pokoiku nie opalanego mieszkania. Były pełne najgorszych obaw. Ktoś zadzwonił delikatnie do drzwi. To nie mogli być przedstawiciele nowej władzy. - Kto tam? – Proszę otworzyć. Ja od pana Pakulskiego – usłyszały po polsku. Otworzyły uspokojone. Nieznajomy przyniósł list. Niusia ma zabrać pieniądza i biżuterię i iść z posłańcem. W niezbyt odległym zaułku, w skromnym mieszkanku w oficynie, zastała kilku nieznanych mężczyzn, wśród nich ledwo poznała swego męża. Nieznajomi skłonili się uprzejmie i nie przedstawiając się, zostawili ich samych. Mąż, zarośnięty, w jakimś roboczym ubraniu, przywitał ją jakoś dziwnie chłodno. Unikał spojrzenia prosto w oczy. Przeraził ją widoczny rozstrój nerwowy u tak dotąd opanowanego, wesołego młodego mężczyzny. Mówił szybko, prawie szeptem, jakby bał się podsłuchu. W domu, gdzie mieszkali teściowie, dowiedział się, że nie żyją a mieszkanie jest urzędowo zajęte. Gdy się dopytywał jak zginęli, gdzie są pochowani, został nagle otoczony przez uzbrojonych mężczyzn. Wyrwał się, cudem udało mu się uciec, uniknąć aresztowania i pewnej śmierci. Błąkał się po mieście. Dotarł do terenów kolejowych, słusznie myśląc, że tą drogą będzie mgł się wydostać, Nocował w pustych wagonach na bocznicach. Trafił na podobnych jak on. Pomogli mu, aby wyglądał jak robotnik kolejowy. Przyjechał ukryty w towarowym wagonie. Zabierze pieniądze i wraca. Linia kolejowa do Finlandii to dobra droga ucieczki. Niusię ogarnęła rozpacz. Wyobraziła sobie straszne, ostatnie chwile rodziców. Tłumiąc szloch przytuliła się do męża. Widziała, że i on potrzebuje pociechy i pomocy. Odsunął ją. Zobaczyła niepokój w jego rozgorączkowanych, biegających oczach. Wyraźnie bał się sceny rozpaczy a może usiłowania zatrzymania go przy sobie. - To straszne! To straszne! Muszę uciekać. – powtarzał. Nie myślała o sobie. Czuła litość dla tak zmienionego, bliskiego jej człowieka. - Ty jesteś chory. Czy nie możesz zostać kilka dni, wypocząć? Jak ci pomóc? – Próbowała jeszcze perswazji. Nie chciał słuchać. Drugiej okazji ucieczki może już nie być. Niestety o zabraniu jej i synka nie może być mowy. Zostawił jej cześć pieniędzy i biżuterii. – Czas nagli! Musimy zaraz wychodzić. - Prawie wypychał ją za drzwi. Zrozumiała. On dba tylko o siebie. Człowieka poznaje się dopiero w chwili grożącego niebezpieczeństwa. Jeszcze się upewni. Czy on nie rozumie, że i oni muszą uciekać z mieszkania, po tym co spotkało rodziców? To mieszkanie wygląda bezpiecznie. en- A myślałeś, co z nami? Lada chwila wyrzucą nas z mieszkania. Gdzie mamy się podziać? Co to za mieszkanie? Może mogłybyśmy razem z Zosią, tu się przenieść? – pytała, z trudem starając się zachować spokój. – To mieszkanie jest spalone. Zaraz je opuszczamy i zamykamy. - Pożegnali się, prawie jak dwoje znajomych. Musi być dzielną. Musi radzić sobie sama. Kobiecie łatwiej. - Polecam was boskiej opiece. Te ostatnie frazesy, dźwięczały jej w uszach, gdy połykając łzy, wracała bezradna do mieszkania. Co zrobi jak przyjdą rekwirować mieszkanie. Usiadła przy usypianym przez Zosię synku. Nie mogła powstrzymać płaczu. Obie zaczęły zastanawiać się. Co robić? Zosia miała dla siebie od dawna „plan awaryjny”. Podzieliła się nim ze swoja panią. Miała chłopaka, poznali się w polskim kościele. Franek, warszawiak z Powiśla, jak i ona. Należał do ekipy ewakuowanej, wraz maszynami, warszawskiej fabryki. Montowali je w Moskwie. Umówił się z Zosią, że gdyby jej groziło niebezpieczeństwo, ma uciekać do nich, do ich fabryki. Była tam, poznała jego kolegów i kierownika ekipy. Wiedzą o takiej możliwości. Mogą uciekać razem. Niusia przyjęła propozycję, jak niespodziewaną deskę ratunku. Żal jej było wygodnego mieszkania, pięknych mebli, swgo posagu. Zdjęła tylko niewielki obrazek Madonny z dzieciątkiem, kopię obrazu jakiegoś włoskiego malarza, podarunek od ciotki Franciszki. Nie tracąc czasu, zapakowały pościel i to co najpotrzebniejsze. Obie, ubrane jak moskiewskie robotnice, z tobołami na plecach, prowadząc zaspane dziecko, ruszyły szukać jakiegoś „izwozczyka”. Fabryka leżała na peryferiach Moskwy. Zapadał zmrok. Ulice były puste. Na postoju, gdzie zwykle było wiele dorożek, nie było nikogo. Słychać dalekie strzały. W pośpiechu, zapomniały o zakazie przebywania na ulicach po zmroku, Wystraszone, usiadły w kąciku na jakimś murku, zdecydowane czekać do rana. Uzgodniły wersje tłumaczenia gdy zostaną zatrzymane. Modliły się w duchu aby to była tylko milicja. - No, moi kochani, ciąg dalszy nastąpi. Pora spać! - Przerwała opowiadanie Franciszka. Następnego nią Antek musiał wyjechać na kilka dni. Miał obowiązki związane z organizacją komórek POW. Prosił aby z dalszym opowiadaniem Niusia zaczekała na jego powrót. Wreszcie zgromadzili się znowu wieczorem w pokoju Walusia. - Jesteś wolną. Zostawił cię. Złamał przysięgę „ …nie opuszczę cię aż do śmierci”. – Wrócił do tematu Antek. - Nie sądź pochopnie. Strach to jak choroba zmienia człowieka. Pozwól jei opowiadać dalej. – Skarciła go matka. Nie czekały długo. Zjawił patrol milicji robotniczej. Prawie płacząc, prosiły o pomoc. Niusia wyjaśniała. Należą do polskiej ekipy z fabryki „Czajka”. Dziecko często choruje. Dostały adres mieszkania niedaleko polikliniki. Okazało się zamknięte. Muszą wracać do fabryki. Towarzysze, polskim robotnicom, postanowili pomóc. Znali fabrykę i słyszeli o pracujących tam Polakach. Muszą iść na posterunek, tam może się znajdzie transport. Ruszyli, jeden wziął na rękę śpiącego Genia. W oświetlonym rzęsiście posterunku było jak w ulu. Przychodziły i wychodziły patrole. Niektóre przyprowadzały opierających się ludzi. Przy budynku stały dyspozycyjne dorożki. Kazano im usiąść na jakiejś ławeczce i czekać. Po dłuższej chwili wrócił jeden z milicjantów. Spisał personalia. Dostały dorożkę i młodego chłopaka jako eskortę i pewnie, dla sprawdzenia, czy mówiły prawdę.. Droga minęła wesoło. Milicjantowi podobały się młode Polki. Obiecywał, że przyjdzie w gości. Podjechali do bramy, przy której kwaterowali Polacy. Chłopak dyżurny, z czerwoną opaską i karabinem na ramieniu, Znał Zosię, zorientował się od razu, widząc tobołki i eskortę, co się stało. – Dziewczyny, jesteście z powrotem. Zachciało wam się lepszego mieszkania. - Spasibo towariszcz, zachadzi, ugościm - zwrócił się do milicjanta. Teraz nie może, odmówił. Służba! Przyjdzie na pewno, obiecał i odjechał uspokojony. Było ich kilkunastu warszawiaków z Powiśla i starszy od nich majster z żoną, dbająca o wyżywienie całej grupy. Zakwaterowani byli razem w jednym budynku fabrycznym. Kierownikiem był młody technik Stach Gawryś. Radził sobie doskonale z nową władzą. On i majster zostali członkami Rady Robotniczej. Dostali służbowe czerwone opaski i jeden karabin dla własnego posterunku straży fabrycznej. Zawiadomiony Franek nie mógł ukryć radości. Witał, całując obie szarmancko w rękę. – Zosia! pani Maria! Niech ja w domu nie nocuje, jak ja się gryzłem, że was może coś spotkać złego. Chodźcie do pani Agaty. Zaraz pójdę do kierownika. Już mam z nimi obgadane. Pani Mario, małego położymy spać. Niema problema! – Zbiegła się prawie cała ekipa. Franek przedstawiał kolejno a oni uroczyście „buchali w mankiet”, chociaż obie wyrywały i chowały ręce. Pani majstrowa przyjęła serdecznie przybyłe. – No chłopaki zmykajcie. Jeszcze się napatrzycie. – Zostały same. Objęła i przytuliła Niusię. Nie pytała, rozumiała bez słów co się stało. Łzy popłynęły po poczciwej twarzy. Niusia też nie mogła ich zatrzymać. Zajęły się Geniem. Znalazł się w łóżku pani Agaty. Przeniosły się do wielkiej kuchni połączonej ze stołówką. Kierownik Stach i majster pan Antoni poderwali się z za stołu. Zosia już ich znała, przedstawiła Niusi. – Witamy na pokładzie. Cieszę się, że w takiej uroczej kompanii popłyniemy, daj Boże, nie długo do Warszawy, - mówił wesoło kierownik. – Dziękuję, postaram się być choćby dobrym chłopcem okrętowym, - odpowiedziała Niusia. - Pani Agato, co tam mamy na taką okazję. Panie pewnie głodne. – dopominał się kierownik. Zajrzał Franek, niepewny czy może się przyłączyć do towarzystwa. - Franek, chodź do nas. Jesteś potrzebny. Trzeba przygotować kajuty dla nowych członków załogi. - przywołał go kierownik. - Musimy pomyśleć, gdzie im będzie najwygodniej, - dodał majster. - Ja już w tym temacie główkowałem, niema problema, - podchwycił Franek. - Na piętrze, tam gdzie dawniej były pokoje gościnne, jeden już gotowy dla Zosi, zaraz skocze, zawołam chłopaków i wyrychtujemy drugi dla pani Marii. Kajuty będą na medal, - mówił wesoło. Oczy zebranych zwróciły się na Niusię. - Nie chciałabym robić kłopotów. Rozmawiałyśmy z Zosią. Mówiła mi, że pani Agata ma jakiś wolny pokoik tu, przy kuchni. Jeśli to możliwe, bardzo by nam odpowiadał. Ustaliłyśmy, że będziemy mieszkały razem. Wystarczą nam dwa łóżka i najprostsze sprzęty. Genio może spać ze mną. – Franek skrzywił się lekko, natomiast pani Agata wyraźnie odetchnęła, jak gdyby spadł jej kamień z serca. - Nie zły pomysł. Dla synka zmontujemy piękne łóżeczko. Mamy tu fachmanów do wszystkiego. Franek, bierz swoją brygadę i do roboty, bo panie śpiące. – Podsumował „probleme” Stach. Pani Agata wyciągnęła „coś na ząb”. Majster przyniósł butelkę gruzińskiego koniaku, chowanego na ważniejsze okazje. Zaproponował: „za zdrowie pań”. Panie wypiły, zakąsiły i ruszyły pod dowództwem pani Agaty przygotować kwaterę, - Kierowniku, coś za bardzo panu się oczy świecą, gdy pan patrzy na panią Marię i głos jakby się zmieniał. – Zauważył majster. - Patrz pan na kieliszek, bo ręka się panu trzęsie, szkoda koniaku. – Odciął się Stach. - Musimy się poważnie zastanowić, jak to załatwić z czerwonymi. Nie będziemy ich chyba, chować w skrzyniach. Mają spis naszych i pilnują, żeby ktoś się nie wkręcił. Zosię zgłosimy jako narzeczoną Franka. On chętnie weźmie nawet bolszewicki ślub. Co zrobić z panią Marią? Jak się jeszcze zorientują, że to burżujka. - Ma pan rację. Nie pomyślałem o tym. Musimy porozmawiać z nimi. Co się tyczy pani Marii, przyszedł mi do głowy pewien pomysł. - Myślę, że wiem jaki. – Majster spojrzał z uśmieszkiem na kierownika. - Pan znowu za dużo myśli. To nie miejsce na żarty, to sprawa poważna Gdy panie wróciły. Kierownik przedstawił problem i propozycje ewentualnych jednakowych zeznań: - Pani Mario, czy pani zgodzi się zagrać wspólnie ze mną w sztuce. „Kochankowie z Moskwy”. Ręczę honorem, że to będzie tylko teatr. Pierwsza odsłona: Zdradzony mąż wyrzuca niewierną żonę, w ciemna noc, wraz z dzieckiem, które nie uważa za swoje. - Panie kierowniku, niech pan nie rozwija fabuły, żeby nie zapeszyć. Pani Mario, to najlepszy sposób tłumaczenia, gdyby panią, nie daj Boże przesłuchiwali. – Dodał majster. -Wierzę panom i zgadzam się na tą role. Następnego dnia, na posiedzeniu Prezydium Rady Robotniczej, Stach zgłosił, że udało mu się znaleźć i zatrudnić pracownika biurowego, z „wyższym obrazowaniem”, że przystępuje do tłumaczenia dokumentacji technicznej i instrukcji obsługi maszyn, z języka polskiego, na rosyjski. Uruchamia kurs nauki rosyjskiego dla ekipy. Zaproponował też, aby zorganizować „kółko dramatyczne” i wykorzystać czas przestoje w fabryce, na podnoszenie kultury załogi. Uzyskał akceptacje i przyrzeczenie pomocy Prezydium Rady a nawet pochwałę delegata komitetu dzielnicowego. Po posiedzeniu, poprosił przewodniczącego Radu o chwilę rozmowy. - Maximie Iwanowiczu, muszę wam coś wyznać i proszę o pomoc – zaczął. Opowiedział piękna, rozczulającą historię swej miłości. Okrutne postępowanie polskiego kapitalisty i obecną sytuacje ukochanej i jego, w której tylko władza radziecka może pomóc, aby zakończyła się szczęśliwie, bo pracownica, o której mówił na posiedzeniu, to właśnie ta jego ukochana. Przewodniczący pochwalił za szczerość. Stach otrzymał zgodę na zatrudnienie Niusi, tak jak to przedstawił na prezydium. „Grażdżanka” Maria Ksawerowa, została cenionym pracownikiem fabryki, propagatorką literatury rosyjskiej i organizatorką życia kulturalnego załogi. W imprezie zorganizowanej w dzielnicy, której tematem były tańce różnych narodów, dwie pary: Niusia ze Stachem i Zosia z Frankiem, otrzymały nagrodę, za pokaz polskiego mazura. Nie pomylono się, przewidując dociekliwość nowej władzy. Pewnego dnia w pokoju, w którym pracowała Niusia nad jakimś tłomaczeniem, zjawiło się dwóch towarzyszy w skórzanych kurtkach, z naganami przy pasach. - Maria Ksawerowna Pakulska? – Niusia zobaczyła legitymacje sławnej „Cze-Ka”. Tak jak stała musiała jechać z nimi. Brudny pokój, kilkanaście stłoczonych, wystraszonych osób. - Czekać! – Mijają godziny. Przesłuchanie. Ma szczęście, inni jeszcze wciąż czekają. - Gdzie wasz mąż? Kiedy go ostatni raz widzieliście? Nie kłamcie bo mamy świadków. Niusia odpowiada tak jak ustalili ze Stachem. - Dlaczego okłamałyście milicjantów, że jesteście robotnicami z polskiej ekipy? A co miałyśmy powiedzieć, w nocy, wesołym chłopakom? Jesteśmy kochankami Polaków? – Czekista uśmiechnął się pod nosem. Zadzwonił na dyżurnego. Odprowadzić. Znowu poczekalnia. Znowu miją godziny. Wreszcie; - Jesteście wolna! – Wychodzi na ulice. Jest noc. Ciemno, zimno Nie wie co robić. Z cienia pod murem po przeciwnej stronie ulicy, wybiega jakaś postać. Stach. Podaje trzymane pod pacha ciepłe palto. - Słowni są. Po interwencji przewodniczącego i przesłuchaniu mnie, usłyszałem, że dziś jeszcze panią wypuszczą. Właśnie dochodzi północ. Franek, w obecności Niusi, kierownika i majstrostwa, poprosił uroczyście Zosię o rękę. Został przyjęty. Urządzono huczne zaręczyny. Na ślub i wesele zaprosili całą ekipę na Powiśle w Warszawie. Ekipa dotrwała szczęśliwie w komplecie do zawarcia pokoju w Brześciu i repatriacji. Wszyscy wrócili do Polski. Przeszmuglowali nawet jednego Rosjanina-Kozaka. Udało mu się zdobyć polskie papiery. W Warszawie Stach postanowił założyć przedsiębiorstwo budowlane i zatrudnić wszystkich chętnych ze swej moskiewskiej ekipy, łącznie z Kozakiem na polskich papierach. - Pokochałam tego wesołego dzielnego chłopaka. Nic na to nie poradzę. – Zakończyła opowiadanie Niusia. Nadeszła Wielkanoc. Stół tym razem zastawiony bardzo skromnie. Nie było do czego zapraszać księdza na święcenie. Antek z Geniem zawieźli do kościoła pisanki, chleb, sól i inne produkty w pięknie przystrojonym koszyczku. Przyjechał Stach Gawryś. Poprawił nastrój swym warszawskim humorem. Andrzej z rodzina musiał pozostać w Rozprzy. Stał się bohaterem prasy, dzięki procesowi wytoczonemu cesarzowi Karolowi, o odszkodowanie, za zniszczoną, przez c.k. wojsko, remizę strażacką w Piotrkowie Trybunalskim. Pomyślnie zakończyły się jego starania o zwolnienie z obozu internowanych brata Stanisława, jako niezbędnego fachowca rolnika. Stach, jeszcze wciąż pod obcym nazwiskiem, zostaje rządca w jednym z folwarków w piotrkowskiem. Franciszka ma nowy kłopot. Weronika uczyła się w gimnazjum w Piotrkowie, jej stosunki z rodzina brata stawały się coraz gorsze. Miała pomagać bratowej w prowadzeniu domu, przyjmowaniu gości. Tymczasem, lekceważy maniery panienki z wyższych sfer. Miała opiekować się bratanicami, odprowadzać i przyprowadzać ze szkoły, pomagać w lekcjach. To zakończyło się kompletną katastrofą. Nie miała za grosz zdolności wychowawczych a rozpieszczone małe, toczyły z nią regularna wojnę. Finał był taki, że pewnego dnia postanowiła się zemścić na bratowej. Zebrała swoje drobiazgi, trochę bielizny i zamiast do gimnazjum, powędrowała pieszo, polnymi drogami, dwadzieścia kilka kilometrów, do brata Stanisława. Bratowa mdlała, poszukiwała jej straż obywatelska i pożarna, aż przybył konny posłaniec, z wiadomością, że jest zdrowa i cała. Wróciła do Kunek. Rodzinę spotkało, właściwie od dawna z niepokojem, oczekiwane nieszczęście. Zmarł Waluś, spokojnie tak jak żył. Pojednany z Bogiem, przyjął sakrament chorych namaszczenia. Umierał z gromnicą w stygnącym ręku podtrzymywanym przez matkę, wśród modlącej się rodziny i przyjaciół. Nastąpiło również radosne wydarzenie. Niusia urodziła zdrową córkę. Na chrzcie otrzymała imię: Stanisława. Życie toczy się dalej. Niemcy wywożą żywność i surowce. Eksploatują brutalnie kraj z pruską dokładnością. Cześć zwolnionych z frontu wschodniego dywizji przerzucili na Zachód. Wciąż na terenie Polski znajduje się około miliona uzbrojonych żołnierzy wojsk państw centralnych. Stosunek sił, dla sprawy polskiej, wciąż niekorzystny. Wiadomości o ofensywach i krwawych bitwach na froncie zachodnim dochodziły, na wieś mazowiecka z dużym opóźnieniem. Prasa niemiecka pisze o sukcesach, czemu przeczyli w prywatnych rozmowach niektórzy Niemcy. Rozprzężenie w administracji i wojsku było coraz widoczniejsze. Jak pożar, rozszerza się wzburzenie, zmęczonych wojną społeczeństw. Miliony poległych, miliony kalek, ludzkich tragedii nie da się ani ukryć ani wynagrodzić. W Kunkach, Antek szkolił, w różnych stodołach, członków POW. – Nie wyrywać się przed szereg! Czekamy! – powtarzał, swym rwącym się do rozbrajania Niemców chłopakom. Nadeszła wiadomość, że Amerykanie walczą już we Francji. To napełniało serca otuchą. Koniec wojny bliski. Franciszkę opanował dziwny niepokój o syna Michała. Odczytywała jego entuzjastyczne list z przed wojny. Uspokajał ja Antek i Niusia. Przekonywali, że siedzi sobie jak u pana Boga za piecem, ciuła dolary i wróci do wolnej Polski, jak mu ojciec przykazywał. 17 października. Domownicy, którzy wstawali bardzo wcześnie, zgromadzili się, jak zwykle przy stole, na drugim śniadaniu. Brakowało tylko Franciszki. Niusia poszła do jej pokoju. - Antek! Weronka! Wody, ciocia zemdlała! – rozległo się jej wołanie. Antek chwycił karafkę z wodą. Wpadł do pokoju matki, za nim Weronika. Na podłodze, obok swego klęcznika, leżała Franciszka. Niusia, klęcząc obok leżącej, rozpięła jej kołnierzyk i natarła skronie chusteczka zwilżoną wodą. Leżąca otworzyła oczy, było to nieprzytomne spojrzenie. Z ust wydobył się ni to szept, ni to jęk. - Synku! – i znowu zamknęła oczy. Antek rzucił się na kolana obok matki, podniósł do ust jej bezwładna rękę. - Mamo jestem przy mamie, co się mamie stało? – Głos mu się załamywał. Weronka podłożyła poduszkę pod głowę, Niusia skrapiała wodą twarz leżącej. - Zostawcie mnie, Pozwólcie mi umrzeć! – Usłyszeli szept. Franciszka otworzyła oczy. Spojrzała już przytomnie. Usiłowała usiąść, ale głowa opadła na poduszkę. Niusia i Antek pomogli wstać, próbowali doprowadzić do łóżka, które przygotowała Weronka. - Ciociu, gdzie ciocię boli? Weronko, tam są kropelki na serce. Przynieś z kuchni łyżeczkę i szklankę. Antoś trzeba posłać po doktora – przejęła inicjatywę Niusia. - Michał nie żyje! Pomódlmy się za jego duszę – powiedziała Franciszka i chciała iść w stronę swego klęcznika. Nogi odmówiły posłuszeństwa. Byłaby upadła, gdyby jej nie podtrzymano. Pozwoliła się doprowadzić do łóżka. - Mamo to jakiś straszny sen. „Sen mara, Bóg wiara!”. Ile razy słyszałem od mamy to przysłowie. Mama sobie poleży, odpocznie. Michał żywy i zdrowy. Niedługo go zobaczymy. – Antek gładził rękę matki. - Widziałam go tak wyraźnie jak was teraz widzę. – Mówiła spokojnym głosem. - Modliłam się. Nagle poczułam na sobie czyjś wzrok. Obejrzałam się. Stał tam, przy drzwiach, w jakimś dziwnym mundurze. Ręce trzymał na piersi, jakby coś zasłaniał. Przez palce sączyła się krew. „Mamo! Wróciłem, ale zostać nie mogę.” Usłyszałam jego głos. Chciałam podejść. Wołałam, ogarnęła mnie ciemność. Antoś jedź do proboszcza, zamów Mszę świętą za jego duszę. Następnego dnia Antek zamówił Mszę św. Proboszcz nie zgodził się odprawić „za duszę”, tylko „w intencji” Michała, Przywieziony doktór, zalecił Franciszce spokój i wypoczynek.

Rozdział IX

WYBUCHŁA NIEPODLEGŁOŚĆ !

Skutki rewolucji październikowej w Rosji, niepowodzenia Niemiec na froncie zachodnim i rewolucja w kraju, rozpad Austro-Węgier, stworzyły wyjątkowo, korzystną sytuację dla realizacji polskich planów i dążeń niepodległościowych. W ostatnich dniach października, panował kompletny rozkład i demoralizacja wojsk i władz zaborczych na terenie Polski. Austriacy zbroili Ukraińców przeciwko Polakom i wycofywali swe jednostki. Żołnierze niemieccy z czerwonymi kokardkami na mundurach, poszukiwali jakąś władzę, aby oddać broń. Pędzili, do przeładowanych pociągów, do „Vaterlandu”. Polska Komisja Likwidacyjna w Krakowie i rząd, międzypartyjny, powołany przez Radę Regencyjną, wzywali do zjednoczenia sił, dla wolnej niepodległej Polski. Partie lewicowe wzywają do tworzenia rad delegatów robotniczych. Wezwanie znajduje poparcie robotników niektórych fabryk warszawskich. Po 123 latach niewoli, szczęście uśmiechnęło się do Polaków Fortuna podawała niepodległość, jak na tacy. Jak rzadko w swej historii Polska, wykorzystała swoje 5 minut. Trzeba się spieszyć. Na Wschodzie, Trocki organizuje czerwoną armię. W Niemczech rewolucja, ale jak zwykle, są zdolni szybko zebrać siły. Polscy przywódcy okazali się prawdziwymi mężami stanu. Nie walczyli o stanowiska i stołki. Nie licytowali się zasługami. Dobro ojczyzny najwyższym prawem. – To jest podstawa ich działania. Na początku listopada, podał się do dymisji Tymczasowy Rząd, utworzony przez Rad e Regencyjną. W Lublinie powstał Tymczasowy Rząd Ludowy, z Ignacym Daszyńskim na czele i Rydzem Śmigłym jako ministrem spraw wojskowych. 10 listopada przyjeżdża do Warszawy Józef Piłsudski zwolniony z wiezienia niemieckiego. Nadszedł pamiętny dzień 11 listopada 1918 roku, Rada Regencyjna i Tymczasowy Rząd Ludowy, rozwiązały się, po przekazaniu władzy, temu charyzmatycznemu komendantowi Legionów. To był strzał w dziesiątkę. Niepodległości trzeba bronić w polu i przy zielonych stolikach dyplomatów. Wyrąbywać granice, jednoczyć państwo, organizować władze. Warto prześledzić te wydarzenia, zastanowić się. Jacy to byli ludzie tamtych pokoleń? W Kunkach radość przez łzy. Antek dwoi się i troj. Gospodarka i praca społeczna. Brat Stanisław zawiadamia, że jest już znowu ułanem. Nie potrzebuje ukrywać swego nazwiska. Pułk ma być przeformowany w 1-szy pułk szwoleżerów. Nazywają ich „pretorianami Naczelnika”. Wystąpił do delegatury USA, z prośbą o informację, czy w wojsku amerykańskim służy Michał Stachurski ze stanu Illinois. Powiedzieli mu, że to potrwa ze dwa miesiące. W karczmie w Gąbinie chłopi śpiewają: „Ni z tego, ni z owego mamy niepodległość od jedenastego” i niszczą, do późna w noc, zapasy gorzały. Co też wyjdzie dla nich z tej niepodległości? Do Antka przychodzi kilku z nich. - Niech będzie pochwalony! – Na wieki! – odpowiada Antek. Patrzą po sobie, namyślają się, kto ma zacząć. - My do pana po radę, panie Antoni! - Słucham, o co chodzi? Zapraszam na ganek, bo deszcz zaczyna siąpić. – Wchodzą siadają na ławeczkach, wokół ścian. - Bo widzi pan Antoni, tu chodzi taki jeden po chałupach. Namawia, że teraz takie czasy, że my będziemy rządzili, że trzeba wybrać jakąś rade delegatów chłopskich. To my do pana po radę. Pan jest człowiek kształcony i bywały. . - Rozumiem. Widzicie, rządzić krajem to nie to samo co krowami w oborze. Rada musi radzić a jej rady muszą być mądre. A co wam radzi ten obcy? – Pyta Antek. Chłopi kręcą czapki w rękach. Patrzą po sobie. Namyślają się powiedzieć, nie powiedzieć. Obcy wspominał, że Stachurscy to „kułacy”, jeszcze nie przyswoili tego określenia. Czy to znaczy, że są nieuczciwi, źli? Tego im nikt nie wmówi. Wreszcie decydują powiedzieć, mimo ostrzeżeń obcego. - Ano, mówi, że dziedzic ze Szczawina chce sprzedawać zboże, co to mu Niemcy nie zdążyli zabrać. Wielu chłopów ma mało, albo wcale. Idzie zima, przednówek będzie ciężki. To on radzi, żeby się zebrać i nie pozwolić wywozić tego zboża, tylko jak będzie ta Rada, to będzie urzędowo. To my panie Antoni, do pana, żeby sobie jakiej biedy nie napytać. - O to wam chodzi! Przyszliście po rade jak okraść dziedzica ze Szczawina, żeby z tego dla was biedy nie było? – Pytał Antek podniesionym głosem. Wstał i patrzył groźnie. - Może jeszcze chcecie, żebym został hersztem waszej bandy? To tak chcecie rządzić? Chcecie państwa opartego na kradzieży i Rady, żeby było urzędowo? Droga na Wschód otwarta! - Jezus, Maria! Panie Antoni! Nam też się zdało, że ten fircyk chce nas w maliny wpuścić. Oczy mu niespokojnie latały. – Wyjaśniał, przerażony wybuchem Antka, jeden z przybyłych. - Cuda nam obiecywał. Pełne stodoły i obory. Tylko powiada, rada delegatów chłopskich musi być. Powiada załatwi, będzie urzędowo. - To uradzilim, mus dopytać swojego. - Dodał inny. - Że wy własnym rozumem nie doszliście. Przychodzą do chałupy i mówią: My jesteśmy rada. Krowy wam sprzedać zabraniamy, bo macie dwie a drudzy po jednej albo wcale. Macie karmić do przednówka, będziemy radzić co dalej. – Mówi Antek już spokojny i pyta pierwszego rozmówcę: - Co wy Wojciechu, byście zrobili? – Ja? Złapał bym siekierę i psem poszczuł. Brzmiała odpowiedź. - I mieli byście racje. No widzicie! We własnym sumieniu i swoim rozumem mogliście sprawę rozebrać! Przyjdźcie w niedzielę, po Sumie. Pogadamy o przednówku. Obcego przyprowadźcie. Wymiarkujemy co to za jeden. Z dziedzicem ze Szczawina też możemy porozmawiać. On też jest swój. Nasze państwo nie będzie nikogo „urzędowo” okradać. – Kończył Antek „społeczno-polityczną konferencje”. Główną osobą, wokół której koncentrują się starania żeńskiej części domowników, jest osesek, maleńka Stasia. Częstym gościem jest jej ojciec, traktowany już jak członek rodziny. Jego przedsiębiorstwo budowlane w Warszawie rozwija się coraz lepiej. Prowadzi poszukiwania męża Niżsi, lub jakiejś wiadomości o jego losie, jednak bezskutecznie. Trzeba wspomnieć, że związek Niusi, mężatki, z chłopakiem z Powiśla, spotkał się z dezaprobatą jej krewnych ze strony ojca. Przedmojscy powoływali się, na rodzinne koligacje, z pierwszymi rodami dawnej Rzeczpospolitej. Janina, żona Andrzeja i jej siostra, panna na wydaniu Ksaweryna, nazywana Ksawą, stryjeczne siostry Niusi, nie ukrywały niezadowolenia z tego powodu. Może utrudnić znalezienie dobrej partii. Pogodzili się z losem, gdy Stach postanowił zmienić nazwisko na Gawryszyński - Nadszedł grudzień. Antek z parobkiem Józkiem, wyjęli kilka płyt posadzki w narożniku spichrza. Usunęli warstwę ziemi i wydobyli oblana smołą, masywną, drewnianą skrzynkę. Antek, nie bez trudu, odskrobał i otworzył wieko. Na wierzchu leżał pakunek. Wyjął i ostrożnie rozwinął polską flagę. - Trzeba wywietrzyć i odprasować. Będzie jak nowa. Drzewce przywiozłem po fladze niemieckiej. Nad gankiem zamocujemy uchwyt. Teraz, będziemy ją często wywieszali. To jest nasz znak i symbol tak jak Biały Orzeł. - Panie gospodarzu, przez co to czerwone, jakeisiś takie sine? – Pytał Józek. - Bo to nie jest kolor czerwony, tylko amarantowy. Pod taką flagą Polacy walczyli o wolność i ginęli. – Wyjaśnił Antek. Ze skrzynki wyjął jeszcze kilkanaście, dawniej srebrnych, obecnie sczerniałych orzełków na czapki, zawinięty w przetłuszczone szmaty, stary „nagan” rosyjski i paczkę naboi, Józek zabrał się do likwidacji skrytki. Nagle psy, które kręciły się przy nich, nasłuchiwały chwile i pognały na podwórze z piskiem. - Ktoś swój, bo nie szczekają. – Józek wyszedł i wrócił natychmiast. - O rany! Panie gospodarzu, starszy pan gospodarz jadą! – Wołał. Wyszedł i Antek. W bramę wjeżdżał wóz a na koźle, obok woźnicy, ojciec. Rzucił się witać. Ludwik sprawnie zeskoczył z wozu. Opędzał się skaczącym radośnie psom, chwycił syna w ramiona, zabierając rękę, która ten pocałował. – Tato! Melduję, że wróciliśmy z Jędrkiem najkrótszą drogą. Zameldował po wojskowemu. - Cieszę się synu! Mamy Niepodległą, bierzemy się ostro do roboty! Szkoda, że biedny Waluś nie doczekał. Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie! – Otarł chusteczką łzy lśniące w kącikach oczu. Spojrzał na Józka - Ty jesteś chyba od Nowaków? Tak, poznaje chociaż wąsy już ci się sypią. Czy ojciec zdrów? Bracia w domu? – Pytał, gdy Józek schylał się do pocałowania podanej mu ręki. - Tato zdrowi, bracia też w chałupie. Odpowiedział chłopak. - Skocz po braci. Wóz trzeba rozładować. Skrzynie są ciężkie. Wozem niech zajedzie pod śpichlerz. - Szli wolno w kierunku domu. Ludwik rozglądał się, okiem gospodarza, po zagrodzie i informował syna: - Na wiosnę musimy wybrukować podwórze i wywiercimy głęboką studnię. Wyremontowałem w Niemczech lokomobile i młockarnie. Jadą odkrytym wagonem. Umówiłem się z Żydami w Żychlinie, umówiłem się, że je rozładują i zabezpieczą na rampie. Musimy się zorientować, czy ciągnąć teraz, czy czekać do wiosny. Przypilnuj, żeby skrzynie wyładować i złożyć w spichrzu. Nazbierałem tam komplety narzędzi. Myślę o kursach rzemiosła dla wiejskiej młodzieży. - Antek zastanawiał się, czy uprzedzić ojca, o tragedii jaką jest śmierć Michała, którą w jakiś paranormalny sposób, wyczuła matka. Zdecydował powiedzieć. - Tato, mama uważa, że Michał poległ. Widziała go ciężko rannego w wojskowym mundurze. - Ludwik zatrzymał się i zachwiał, jak uderzony obuchem. Boże! Co ty mówisz? Michał nie żyje? Przecież on w Ameryce? Gdzie jest mama? Boże! Chodźmy szybciej! – Głos mu się załamywał. Weszli do sieni, gdzie zgromadziła się rodzina i domownicy. Antek pomógł zdjąć kożuch. Ludwik przytulił żonę. Przytuliła się do nich też zapłakana Weronika. Stali tak w trójkę, chwile bez słów. Łzy spływały po twarzy Ludwika. - Waluś, teraz Michał. Boże miłosierny! – Usłyszeli szept. Ludwik nie wycierał twarzy. Patrzył, nie widząc. Zbliżyła się Niusia, z trzymanym za rączkę Geniem. - Wujku, to ja, Niusia a to jest mój synek. Moi rodzice zginęli zamordowani. - To ty moja kochana. Oni też nie żyją? Witam cię i współczuje. Wybacz, że nie poznałem cie od razu. To tyle lat . – Uściskał siostrzenicę i pogłaskał chłopca. Wytarł oczy twarz. Powitał domowników. - Pozwólcie, że pójdę się pomodlić. – Poszedł o swego pokoju. Klęknął przy łóżku, nad którym wisiał obraz Chrystusa. Ukrył twarz w dłoniach i długo szloch wstrząsał jego muskularną postacią. Nie żyje ukochany syn, jego radość i duma. On znał i rozumiał jego plany. On miał je wspólnie realizować i kontynuować. - Jezu Chryste, dlaczego on nie ja? – Przestraszył się swych myśli. Nie nam oceniać boskie wyroki. Trzeba nieść swój krzyż do końca. Modlitwy przyniosły ukojenie. Ktoś zastukał delikatnie. - Ludwisiu czy mogę? – Otworzył. W drzwiach stała Franciszka. Blada, mizerna, w swej czarnej sukni, Chodziła w żałobie od śmierci Walusia. Usiedli blisko siebie. Rozumieli się bez słów. - Pamiętasz Ludwisiu? – Przerwała milczenie Franciszka. – Jak Michaś zawsze opiekował się Walusiem, jak mu strugał, czy przywoził zawsze, jakieś zabawki. Waluś też go bardzo kochał i tęsknił do niego. Teraz oni już razem. Nam już do nich nie tak daleko. Nie możemy rezygnować z naszych planów. Mamy jeszcze dla kogo żyć. Robi się ciemno. Chodź, dziewczyny przygotowały już wieczerze. Na początku października, apelacja została uznana i wyrok uchylony. Ludwik poprosił młodego Moryca Ciuka, aby kaucję i jego oszczędności, wymienił, na jakaś bardziej pewna, niż marki, walutę, Swój przymusowy pobyt w Niemczech wykorzystywał na poznawanie kultury i gospodarki wsi niemieckich. Szczególnie interesowała go dodatkowa wytwórczość i rzemiosło artystyczne. Przed świętami Bożego Narodzenia, Moryc przyj echał, swoim nowym samochodem z szoferem w odpowiednim uniformie. Przywiózł szwoleżera Stacha. Stary Ciuk przeniósł się „na łono Abrahama”. W testamencie Moryca, prezesa rodzinnej firmy, uczynił swym głównym sukcesorem. Moryc przywiózł Ludwikowi potwierdzenie wymiany jego funduszy na franki szwajcarskie. Ludwik zmartwiła śmierć starego przyjaciela. - Panie Ludwiku, pan ma głowę do interesu. – Mówił Moryc, gdy zasiedli do podwieczorku. - Może pan wytłumaczy temu Stachowi. Po co mu to wojsko? Po co mu ten koń? Ja mu mówię. Ja mam dla ciebie bardzo dobry interes, Ja handluje nieruchomościami po moim tate. Nich mu ziemia lekką będzie! Ja kupuje, ja sprzedaje. Ale ja jestem Żyd, To je mogę kupić fabrykę a nie mogę kupić folwark. Ja temu ułanowi tłomaczę. Zawiążemy spółkę. Ty będziesz dziedzic. My się dogadamy. To on mi opowiada jaki jego koń mądry. Ty go sobie trzymaj. Ja ci dam samochód i szofera. Czasy teraz takie, że nie warto trzymać pieniędzy. Ziemia to dobra lokata. Ja mam dużo ofert. Moje biuro wszystko dokładnie sprawdza. - Tato, niech mu tata wyjaśni. Bo on mi dziurę w brzuchu wywierci. – Przerwał wesoło Stach. - Widzi Moryc, ta nasza niepodległość, to jak wątła roślinka. Ze wszystkich stron chcieliby ją zadeptać. – Mówił Ludwik. -Ja się o niego martwię. Będziemy się modlić. Nie wiem czy wszyscy nie będziemy musieli iść w jego ślady. Taki nasz los. Życie ludzkie w ręku Boga a przysłowie mówi: „ Kto się wiecznie śmierci spodziewa, lub w podróż wybiera, to nigdy nic nie ma”. Pokaż nam te oferty. Może nadszedł czas, żeby przenieść nasze gniazdo. - To są mądre słowo. – Ucieszył się Moryc. Przyniósł z samochodu wypchaną tekę. Uprzątnięty stół, pokryły mapy, plany, opisy i akta. Cała rodzina wzięła udział w przeglądzie i dyskusji. Moryc referował . Miał doskonałe rozpoznanie każdej oferty, przez sieć swych informatorów. Antka interesował folwark „Lewkówka”, został jednak przegłosowany. Zainteresowanie skupiono na folwarku „Ostrowitko” w powiecie lipnowskim. Moryc, oceniając ofertę od strony warunków finansowych, też uważał ja za najbardziej korzystną i podawał, szczegółowe informacje. Do Ostrowitka należy 340 hektarów. wprawdzie niezbyt urodzajnej ziemi, w tym sporo łąk i cześć przylegającego jeziora. Właściciel zmarł dwa lata temu, i od tej pory ziemia leży odłogiem, bo żadne, z kilkorga dzieci nie jest zainteresowane rolnictwem. Dwór drewniany, dziwiętnastowieczny, bardzo solidny, o białych ścianach, grubo tynkowanych, na wysokim, kamienno- ceglanym podpiwniczeniu. Pilnuje go stary ekonom z żoną i córką, uprawiając sobie płachetek ziemi, czeka na nowych dziedziców. Spadkobiercy od dwóch lat poszukują bezskutecznie nabywcy, mimo licznie rozsyłanych ofert i obniżania kwoty. Słaba i zapuszczona gleba, drewniany, dwór, zabudowania gospodarcze w ruinie, to odstraszało nabywców. Moryc przekazał jeszcze swoje dodatkowe informacje: Pod częścią łąk, są pokłady torfu o nie ustalonej głębokości. Na kilku hektarach rośnie rachityczny lasek, pokrywający górkę dobrego budowlanego żwiru. -Jestem za. Torfem podniesiemy strukturę gleby. Jest żwir. Postawimy nowoczesne zabudowania. Co wy na to? – Ludwik spojrzała na skupione twarze reszty rodziny. - Kultywacja torfem. Dużo pracy. Trzeba by go zbadać, jak i żwir. Teraz wszystko pod śniegiem. To jak kupowanie kota w worku. A poza tym, trzeba jeszcze dużo zainwestować. – Zastanawiał się Antek. - Łąki, będziemy hodować konie. Jezioro, kaczki. Ja jestem za. – Oświadczył Stach. - Mój Stach pomoże w sprawach budowlanych. – Dodała Niusia. Wszyscy spojrzeli na Franciszkę. - Ja poprę twoją decyzję Ludwisiu. Tylko nie chciałabym, żeby wykorzystywać przymusowa sytuacje tych spadkobierców i czy damy radę finansowo? - Pani Franciszko, może pani mieć spokojne sumienie. Ci młodzi dobrze pilnują swego interesu i siebie nawzajem. Ledwo ich skłoniłem, żeby upoważnili jednego przedstawiciela. Dali pełnomocnictwa bratu, ale pilnują go dwie uczone siostry. – Moryc wyjął blok czystego papieru i eleganckie „szczoty” i zaczęło się zliczanie „aktywów” rodziny. Kwota, z korzystnej sprzedaży Kunek, uzupełniona oszczędnościami Ludwika i niewielkim już kredytem – wystarczały. Jedynym problemem była sprzedaż Kunek. Obie transakcje musiały być zawierane w twardej walucie, bo drukowane jeszcze „polskie marki” były niepewną walutą. - To jest taki pewny interes, panie Ludwiku, że mam następująca propozycje: - Pan wpłaca swoje franki szwajcarskie. Na resztę ja służę pożyczką, pod zastaw Kunek. Państwo staja się właścicielami Ostrowitka i mają państwo czas, na znalezienie kupca Kunek, za twarda walutę. Nie będzie to trudnej bo wielu Polaków z Ameryki szykuje się do powrotu do wolnej Polski z zarobionymi tam dolarami. – Brzmiała natychmiastowa propozycja Moryca. Propozycja została przyjęta. Domówiono szczegóły. Moryc i Stach wracali do Warszawy z pełnomocnictwem Ludwika do zawarcia wstępnej umowy. Transakcja ma być sfinalizowana do końca stycznia 1919 roku. Antek jedzie do Żychlina załatwić przechowanie, nadsyłanych z Niemiec, lokomobili i młockarni do wiosny , bo już nie ma sensu, ściągać ich do Kunek. Pierwsze Boże Narodzenie w niepodległej Plsce. Andrzej nie może przyjechać. Stach szwoleżer, też nie dostał urlopu. Żałoba i wspominanie tych co odeszli. Na stole wigilijnym, Weronika stawia puste talerze, dla starszych sióstr, szwagra i dzieci, którzy gdzieś daleko, na sowieckiej Ukrainie. Franciszka prosi o modlitwę za ich szczęśliwy powrót. Jest Stach Gawryszyński. On i Antek starają się wytworzyć pogodny nastrój. Nie bardzo to się udaje. - To ostatnia wigilia w tym domu? – Zdaje się krążyć nieme pytanie a żal starych kątów, tłumić inne myśli. Minęły święta. Stach został na kilka dni. Jeździ do Gąbina, gdzie z poczty, utrzymywał łączność ze swoją firmą. Minęły święta. Stach, po powrocie z poczty, wpada i woła: - Panie Ludwiku, Antek, musimy wypić na wiwat! W Wielkopolsce powstanie! Niemcy wypędzeni Mamy niepodległą Wielkopolske i znowu wielką Polskę! Sylwestra i Nowy Rok 1919 mijają w radosnym nastroju. Sytuacja ciężka, lecz wszyscy pełni optymizmu. Jest to rok pełen ważnych wydarzeń. Formują się władze centralne i lokalne. Wybory do pierwszego Sejmu II Rzeczypospolitej. Sprawy Ukrainy, Śląska, konsekwencji traktatu wersalskiego, to główne tematy, budzące zainteresowanie. Niepokój budzą ruchy pro lewicowe.

Rozdział X

NOWE GNIAZDO

Moryc Ciuk pilnuje interesów. Pod koniec stycznia, wszystkie formalności są załatwione. Ludwik i Franciszka Stachurscy zostają formalnymi właścicielami folwarku Ostrowitko. W pierwszych dniach marca, o świcie, z Kunek wyruszyła, ekspedycja, na zagospodarowanie nowo nabytych ziem. Pod dowództwem, Antka w jednokonce, jechały dwa wozy wyładowane sprzętem rolniczym i trzeci ziarnem na podsiewy, szły dwie krowy za jednym z wozów a pies towarzyszący Antkowi w bryczce, obiegał, co jakiś czas, całą karawanę. Wieczorem są na miejscu. Antka witają dotychczasowi opiekunowie posiadłości: ekonom, mężczyzna po pięćdziesiątce, nieco młodsza żona i córka w wieku, który dawniej, powszechnie uważano za początek staropanieństwa. Antek rozwiewa obawy ekonoma. Mogą zostać na dotychczasowych warunkach. Razem obchodzą zabudowania. Wszystko czysto wysprzątane. Stajnia, obora, chlewnia z jedna świnią kurnik z kilkoma kurami. Antek chwali ekonoma, za to, że nie marnował czasu. Fornale wyprzęgli konie i zaprowadzili do stajni. Świeca latarniami od wozów. Mają dobrze wypłukać, dawno nie używane koryta, zanim nałożą obroku. Wozy rozładowano. Konie i krowy rozmieszczono i zaopatrzono. - Jezus , Mario! Gdzie ja umieszczę tych chłopów na noc. Dla pana dziedzica wyszykowałam jeden pokój. Świeżutko uprana pościel. Wywietrzone poduszki i pierzyna, napalone w piecu a w stajni i w stodole ani wiechcia słomy.- Martwi się ekonomowa. - Niech się pani nie kłopocze. W kuchni na ławach dużo miejsca. Mówiłem, że nie będzie spania na sianie w stodole. Maja derki i kożuchy. Dadzą sobie radę. – Uspokoił Antek. Kolacja. Micha żuru dla każdego, miska jajecznicy na wędzonce, bochen świeżego chleba, Czajnik wrzącej wody i herbata, zaparzona w czajniczku, krzątająca się ekonomówna, wesoło ale dosadnie, odpowiadająca na zaczepki , były powodem, że chłopakom długo niesporo było układać się na ławach do spania. Następnego ranka, Antek wysłał córkę ekonoma z dwoma wozami do sąsiedniego folwarku, aby zakupiła słomy i siana. Oraz przeprosiła, że na razie nie może osobiście złożyć wizyty. Ustalił prace dla trzeciego fornala a sam z ekonomem udali się na objazd posiadłości. Musiał obejrzeć wszystko dokładnie i porobić sobie odpowiednie notatki. Była to praca na kilka dni. Wysłane wozy wróciły obładowane. Dziedzic Ostrowitego odmówił przyjęcia zapłaty i zapraszał w każdym, dogodnym terminie. Około południa Moryc przywiózł swoim samochodem Franciszkę, Ludwika i Weronikę. Odbyło się uroczyste powitanie, chlebem i solą, nowych dziedziców. Franciszka obejrzała dokładnie, oprowadzana przez obie kobiety, dwór i zabudowania. W pokojach było wiele wiekowych, w dobrym jeszcze stanie mebli, sporo gospodarczego wyposażenia w zabudowaniach. Ludwika interesowały spostrzeżenia Antka, dotyczące pól i łąk. Wizyta trwała krótko. Ustalili zakres prac polowych. Starsi państwo i Weronika odjechali z Morycem na obiad do Włocławka i do Kunek. Antek został na gospodarstwie z wiernym psem i swoją nowa ekipą. Orka dosłownie i w przenośni. Podsiewy i zasiewy, koszenie łąk, suszenie i zwózka siana, Eksperymenty z kultywacją zapuszczonej lub wyjałowionej gleby, wypełniały czas. We dworze wyszykował sobie wygodne kawalerskie lokum. Nie zapomniał o przyzwoitym zakwaterowaniu swych chłopaków. Mógł już przyjmować, nie wstydząc się, wizyty i rewizyty. Gospodarstwo prowadziła mu Magda, córka ekonoma. Była to inteligentna, ładna dziewczyna. Wydaje się, że nie wyszła za mąż, nie dla tego, że jej nie chcieli. Antek skończył właśnie38 lat. Nie można powiedzieć, aby był wrogiem płci pięknej. Było wręcz przeciwnie. Unikał tylko, jak ognia trwałego związku. W jaki sposób udawało mu się dotad, nie zostac bohaterem jakiegoś skandalu a rodzice panien na wydaniu uważali go za wymarzonego męża, pozostanie tajemnica. Coś mi się wydaje, że teraz trafiła kosa na kamień. Odwiedzał kolejno sąsiadów, co niedziela, po kościele, był zapraszany na obiady, polowania. Namnożyło się szaraków, na leżącej odłogiem ziemi a na jeziorze masę dzikich kaczek. Miał i on gdzie zaprosić wesołe, doborowe towarzystwo. Gdy poznano jego muzyczne talenty, stal się rozchwytywanym gościem. Jak z bicza strzelił, zleciało, dziewięć miesięcy, niezbyt znowu tak ciężkiego wygnania, jak to przedstawiał w domu. Na święta Bożego Narodzenia był znowu z rodziną w Kunkach. Sprzedaż przeciągała się. Moryc proponował czekać, aż sytuacja polityczna się wyjaśni. Na święta zjechała się cała rodzina. Przyjechał Andrzej z trzecią już maleńką córeczka Marylką, przy matczynej piersi. Stach dostał tym razem trzydniowy urlop. No i Stach Gawryszyński, którego beatowa Niusi, jeszcze stale nie mogła akceptować. Brakowało tylko rodziny z za wschodniej granicy. Franciszka i Ludwik nie mogli zapomnieć tych co odeszli na zawsze. Dyskusja toczyła się wokół nowej siedziby. Stach rozwiał, w marzeniach, hodowlę rasowych koni, budowę widnych nowoczesnych stajen, szamba, padoków. Wspierał go w tych projektach Ludwik, dodawał jednak, że musi być i szkoła rzemiosła artystycznego. Antek widział przyszłość w ukierunkowanej przemysłowo, produkcji rolnej. Jedynym malkontentem, był Andrzej. Nie podobała mu się lokalizacja w tej właśnie części Polski, Okolica nie ciekawa. Gleba marna, lata mina, zanim sie ją poprawi. Ludność wiejska biedna i rozpijana od wieków. Prędzej rozkradną to co dla nich przygotujecie, zanim czegoś nowego się nauczą. Połóż im elementarz i butelkę wódki, do zdobycia tym samym trudem, lub za ta samą cenę, zobaczysz co wybiorą. Ludwik by innego zdania. Ci ludzie są zaniedbani i opuszczeni od wieków. Swoi traktowali ich źle, obcy jeszcze gorzej. Wódka, ten narkotyk zabija rozum. To przecież nasz lud, nasi ludzie. Oni stanowią fundament naszego państwa. Na Wschodzie, zabijają w takich sumienie i zastępują ideą, w którą mają wierzyć. Za byle jaką przynętę, robią z nich automaty służące zbrodni. Jeśli nauczy kilkunastu, czy nawet kilku odróżniać białe od czarnego, rozumieć, że bardziej cieszy zapracowane niż skradzione, to będzie uważał, ze jego misja, w tej zapadłej, biednej okolicy , została spełniona. Rozumiał to Michał. Będę to robił dla niego, dokąd mi sił starczy. Minęły święta. Zamiejscowi wyjechali. Ludwik z Antkiem planowali kolejny cykl całorocznych prac i przygotowań do przeprowadzki na nowe włości. Tym razem Antek wyraźnie przyśpieszał wyjazd. - Polubił to miejsce. Dzięki Bogu! – cieszył się Ludwik, w rozmowie z żoną. - Znam naszego Antosia. Nie byłabym taka pewna, czy on tylko to miejsce polubił. –Odpowiedziała trochę zafrasowana Franciszka. W początku lutego Antek był już. W Ostrowitku, witany z radością przez załogę starego dworu i psa. Ciepła dworska kuchnia, w niej zbierali się wszyscy. Wesoły, jeszcze świąteczny nastrój, stwarzała pięknie przybrana choinka. Antek obszedł zasypane śniegiem podwórze, zabudowania. Wszędzie porządek, konie, krowy czyste i dobrze zaopatrzone. Chłopacy zadowoleni z pochwały relacjonują, co zrobili w czasie nieobecności dziedzica. Uwagę Antka zwróciły leżące w stajni na skrzyni z obrokiem, dwa półmetrowe solidne trzonki i kawałki jakiegoś żelastwa i sznurów jak widać do przymocowania. - Co to? Na rozbój się wybieracie? Uczyłem was jak się bronić. Żebym tu tego szmelcu więcej nie widział. - A juści. Co pan dziedzic nas nauczył to umiemy, ino, jak cosik w garści to zawdyk raźniej. Co tu za naród? Kultury nie znają panie dziedzicu. – Wyjaśniał Franek - To ja opowiem, jak na spowiedzi. - Zaczął Józek. - Onegdaj była zabawa we wsi, krzciny. Pan ekonom powiedzieli, że nas zapraszają. Poszlim. Zabralim flaszke dla gospodarza, panna Magda upiekła nam kołacz na prezent. Pięknie dziękujem, winszujem. Zapraszają do stodoły. Trzech cyganów rżnie oberka. Dziewuchy widać chętne. Prosim alegacko, ja jedna, Franek drugą. Widzim, kawalerka patrzą jak wilki. Podziekowalim dziewuchom. A jenn hmyz podchodzi: Prosim grzecznie za stodołe, mówi. Mamy flaszke, poznamy sie. No i pan dziedzic rozumie, poznawalim się, było ich ze sześciu, wszyscy z bijakami. – Kończył Józek opowiadanie i patrzył z niepokojem na Antka. Usłyszał groźne: - Wszyscy żyją? - Wszyscy, tylko dwóch chyba kiepsko. Powiedział nieśmiało Franek. Stał jako winowajca, ze spuszczoną głową. - A co z nimi, opowiadaj! - Najpierw nam ubliżają od przybłędów. My nic. Cierpim. Dopiero jak się na mnie zamachnął jeden tym swoim bijakiem, to się usunąłem i jak nim nie zakręcę. Walnął łbem w stodołę i leży. Józek, drugiemu, co tyż z tym bjjakiem, podbił łape w bok i do tyłu, on poleciał na pysk i wrzeszczy, jak by go zażynali: Jezu, ręke mi urwał. Rękę miał, tylko mi sterczała jakosi krzywo. Reszta gęby pootwierali i nie śmią się ruszyć. Wysypali się ze stodoły patrzyć. No to pożegnalim grzecznie gospodarzy i wrócilim. - Nie dobrze, że tak zaczynacie znajomości. Jutro pojadę do tego gospodarza. Jeśli nie jest tak, jak mówicie, to będzie z wami kiepsko. – Antek zachował groźną minę, w duchu był zadowolony ze woich chłopaków. Na obiad Magda podaje żurek, smakowite pyzy, bigos, wyciąga jakieś ciasta. Jak u mamy. - Dogadzasz mi jak Magda proboszczowi. – Śmieje się Antek. - Pyzy i ciasto, to od mojej mamy. A ludzie mówią, że to ksiądz dogadzał Magdzie. – Brzmiała odpowiedź. Nazajutrz, Antek pojechał z trzecim fornalem Jankiem, który przywiózł go z Kunek, do gospodarza, gdzie się tak dobrze bawiono. Zobaczył go przed chałupą. Uchylił kapelusza. Niech będzie pochwalony. Co to gospodarzu, zapraszacie gości, żeby ich tu u was pozabijali? – Nie schodząc z bryczki, odezwał się podniesionym głosem. - Na wieki wieków! Matko Boska. Jaśnie panie, to te Stasiaki. Dwóch braci a ich ojciec, pijak, też nie lepszy. Boi ich się cala wieś. Dobrali sobie takich samych. Niema zabawy, żeby nie popsuli. - Gdzie oni mieszkają? - Ostatnia chałupa po prawo, jaśnie panie. - Podjechali, pod tą ostatnią chałupę. Antek nie zsiadając z sań, kazał Jankowi wywołać gospodarza. Wyszedł ponury zarośnięty. Patrzył z pode łba. - Synów mi pobili, będę się prawował, zapłacą… -Przywitać się nie umiesz! Czapkę zdejmij i Boga pochwal! – Krzyknął Antek i dalej mówił ostrym tonem: - Czym ich pobili? Wiesz? – Chłop zdjął czapkę. Nie wiedział co powiedzieć. - Ano, starszego, to o stodołę. – Wykrztusił. - A drugiego, czym pobili? Też stodołą? - Młodszy to się obalił, ino ten ony, jakosiś mu rękę zmarnował. - A co oni mieli w rękach, ilu ich razem było, tych zbirów? - Dopytywał Antek. Chłop całkiem stracił rezon. Z chałupy wybiegła kobieta. Podbiegła do bryczki. Chciała całować Antka w rękę a gdy ją usunął, złożyła ręce, jak d modlitwy. Jaśnie panie, ja wszystko powiem. To ta przeklęta gorzałka. Było ich mówią sześciu. Wnet przyniose te ich zbójeckie pałki. Ja mówiłam, że to się tak skończy. Na rany Chrystusa niech ich jasny pan ratuje. Oni ledwie zipią. - Antek poszedł, za kobietą do chałupy. Jeden z poszkodowanych siedział na łóżku z głowa obwinięta zakrwawionymi szmatami, drugi siedział na lawie. Prawa rękę sina, trzymał na stole a druga moczył w misce z wodą szmaty i przykładał. Na opuchłe ramie i jęczał bez przerwy. Kobieta wyciągnęła z za pieca dwie pały zakończone metalowymi kulami. Położyła na stole. Antek kazał je zawinąć w leżący na ławie worek. Kazał zawołać chłopa i swego furmana. Zajrzał w oczy tego z potłuczoną głowa. Sprawdził, że reaguje normalnie. Chłopu kazał poszukać i przynieść deszczułkę, na dłoń szeroką i na łokieć długą a kobiecie, czyste prześcieradło pociąć, na wąskie pasy. Jeszcze miska świeżej wody, butelka gorzałki. Zdjął kurtkę i zabrał się do przemywania i opatrunku rozbitej głowy. Gospodarz zjawił się z deszczułkami. Bandażami z dużą wprawa zostało usztywnione zwichnięte ramie. - Łeb ma twardy, wydobrzeje. Tego z ręką trzeba zawieść do szpitala, żeby ustawili na swoje miejsce. Zaprzęgajcie do woza i wieźcie do Lipna, to ważne, bo straci rękę. Ja na razie na policje nie pójdę, bo kara boska już ich spotkała a te maczugi zabieram. Pamiętajcie na nich są odciski ich łap, tak jak by pieczęć przystawił. Sad odczyta jak z książki. Gdyby im przyszło kiedy rozrabiać, to wsadzę do kryminału. – Antek umiał przekonywać. Znowu mijały dni jak koralik różańca, przesuwane przez ekonomową. Antek polował. Odwiedzał konno lub swą bryczka sąsiadów i grał pięknie wieczorami na mandolinie rosyjskie romanse i ukraińskie dumki, patrząc w błękitne oczy Magdy. Która dziewczyna by temu się oparła. Prace w polu i w zagrodzie przebiegały planowo. Już druga krowa ocieliła się na nowym miejscu. W połowie kwietnia, przyjechał Moryc, tym razem przywiózł samego Ludwika. Ojciec był wyraźnie zmieniony. Chciał coś powiedzieć. Nie mógł wydobyć głosu. Wyjął i podał synowi list. Atachat wojskowy, delegatury amerykańskiej w Warszawie, informował, że Stachurski Michał ochotnik ze stanu Ilinois, żołnierz kompanii A, 104 pułku piechoty, zginął we Francji dnia 17 października 1018 roku. Pochowany 3 czerwca 1919 roku, we Francji, na wojskowym cmentarzu amerykańskim – Aragonne w Romagnne sur-Montfaucon, Mense. Jednocześnie biuro adwokackie w Chicago zawiadamiało, że był ubezpieczony, na rzecz ojca Ludwika Stachurskiego na kwotę 10 tys, dolarów USA. Potwierdziło się widzenie Franciszki. Wrócił jak obiecał, pokazać się matce, przed swoja dalszą daleka drogą, z której nie ma powrotu. Antek złożył i oddał list, mówił jakieś słowa pociechy, zdawał relacje z tego co zrobił i co zamierza. Nie był pewien czy ojciec go słucha. Odjechał z Morycem. Antek pracował z całym zaparciem. Nie odwiedzał sąsiadów. Nie miał wiadomości z kraju i ze świata. Tym czasem, w końcu kwietnia ruszyła polska ofensywa nad Berezyną i zdobyto Kijów a w maju odwrót pod naporem czerwonej armii. W czerwcu właściciele Ostrowitego, zawiadomili Antka, że się ewakuują i namawiali by zrobił to samo. Załadował swój dobytek na wozy. Proponował ekonomowi aby z żoną i córką przyłączyli się do niego. Odmówili. Ekonom twierdził, że sobie da rade. Służył w rosyjskim wojsku, był na japońskiej wojnie. Żal im było zostawić, na pastwę złodziei, skromnego dobytku. W pobliskiej wsi mieli rodzinę, która też zostawała. Antek poznał ich i zostawił im jedną krowę. Nie wierzył, że to nie to wojsko co na japońskiej wojnie. Najtrudniejsze było pożegnanie z Magdą. Nie chciała z nim jechać. Nie chciała przenieść się do Płocka, czy Włocławka. Zostanie z rodzicami. Antek wyruszył na Płock, do Kunek, w ostatniej chwili. Znalazł się w kolumnie uciekinierów. Krowę, która utrudniała poruszanie się wozów, przekazał kwatermistrzostwu armii Generała Sikorskiego. Dotarł do Kunek. Tu czekało powołanie do wojska. Razem z nim zgłosili się, jako ochotnicy, jego chłopacy. Brał udział w bohaterskiej obronie Płocka, gdzie zgłosił się i Ludwik, ze swoim, starym naganem, za pasem. Prosił o jakąkolwiek funkcję, lub pracę dla frontu. Przydzielili go do służby wartowniczej przy magazynach wojskowych. Nadszedł sławny 16 sierpnia. Nie przeszli po trupie kapitalistycznej Polski, nieść czerwoną zarazę Europie i światu. Świat odpłacił po latach -Jałtą. \ Antek, gdy tylko zgodzono się dać mu kilka dni urlopu, dla załatwienia ważnych spraw rodzinnych, jak pisał w raporcie, gnał konno do Ostrowicka. Nie żałował konia. Wpadł na podwórze. Dwór stał. Okna, bez szyb a niektóre z wyrwanymi i wiszącymi ramami, patrzyły czarnymi otworami, jak oczodoły ślepca. Wrota zabudowań powyrywane a inne, poruszane wiatrem z przeraźliwym skrzypem. Na podwórzu wiatr przeganiał sterty komunistycznej makulatury. Zajrzał do mieszkanka ekonomów. Jak wszędzie bez szyb. Meble porąbane zawartość szuflad powysypywana. Smród ekskrementów. Wyszedł na podwórze. We wrotach ukazał się i szedł w jego stronę człowiek z kijem w reku i psem na postronku. Poznał kuzyna ekonomów. Podbiegł, chwycił go za ramie - Co z nimi? Mówcie! - Pochowaliśmy bez księdza, bo go jeszcze nie było. Onegdaj proboszcz poświecił i odmówił modlitwy za wszystkich, bo jest ich nie mało. - Jak zginęli? - Panie dziedzicu, naprawdę chce pan usłyszeć? Lepiej nie Wiedzieć. - Mówcie! Chce wiedzieć! - Byłem u nich jak wpadła ta dzicz. Wyskoczyłem przez okno i wtuliłem się w bruzdę. Bałem się ruszyć. Wpadli do dworu. Kolbami rozbijali okna. Wrzaski, śmiechy. Trzask rozbijanych i wyrzucanych mebli. Strzelali nie wiadomo do czego. Wpadli do mieszkania wuja. Słyszę wrzask: „Rebiata! dawajtie tuda!”. Po tym krzyk wuja, strzały przejmujący krzyk i rechot diabelski. Zatkałem uszy. Pan wybaczy, dalej mówić nie mogę. – Wycierał oczy wyjętą z kieszeni chustką. - Wrzucili ich wszystkich okienkiem do piwnicy. Panie dziedzicu, oni nieśli tą kulturę do Europy!! - Antek zatoczył się jak pijany. Wskoczył na siodło. Koń sam ruszył wolno do bramy i drogą do Ostrowitego. Co robić? Szukać zemsty? Zemstę zostaw Bogu, uczyła go matka. Świeża potrójna mogiła. Z boku biała brzózka. Uklęknął, dotknął skronią zimnej kory i trwał tak. Żadna modlitwa nie przychodziła mu na myśl. W Kunkach zmartwienie. Stach ranny w szpitalu w Otwocku. Antek, już zdemobilizowany, jedzie z Weroniką. Pozostali czekają z drżeniem i w modłach o wyzdrowienie, na powrót. Wreszcie wracają pogodni. Trzeba być dobrej myśli. Miał kulę w prawym płucu. Już ja wyjęli. Jest rekonwalescentem. O niego mają się nie martwić i nie czekać, tylko zaczynać gospodarkę w Ostrowitku, bo szkoda czasu. Miał pecha, w ostatniej, brawurowej szarży szwoleżerów. Kula trafiła go w prawą pierś. Przebiła notesik, który miał w kieszeni munduru i utknęła w płucu.. Uratował go wierny koń. Gdy go wyrzuciło z siodła i tylko wisiał jedną nogą w strzemieniu. Koń nie pognał jak inne konie szwadronu, tylko stanął jak wryty i czekał na pomoc. Zabezpieczenie sanitarne szarży, zjawiło się bardzo szybko. W Otwocku ma bardzo dobrą i fachową opiekę lekarzy a szczególnie młodych sanitariuszek. Najbardziej dba o niego bardzo sympatyczna, siostra Jadzia. - Z tej mąki, mamo, tato, mogą być piękne chlebki i bułeczki. – Kończył sprawozdanie z Otwocka Antek. Załatwił też sprawę Ostrowitka. W Warszawie obydwoje z Weroniką byli gośćmi Stacha Gawryszyńskiego. Urządził już wygodne, duże mieszkanie, zatrudnił kucharkę i pokojówkę i czeka z utęsknieniem na przyjazd Niusi i dzieci. Ustalili, że jego przedsiębiorstwo wyremontuje dwór i zabudowania Ostrowitka. Zdecydowali, że Stach natychmiast organizuje brygadę remontowa, z potrzebnymi fachowcami i majstrem na czele. Plany dworu i zabudowań, były w biurze Moryca Ciuka. Mogli oszacować wstępnie zakres robót i potrzebne materiały. Moryc był zdania, że po zawarciu traktatu pokojowego z bolszewikami, szanse na sprzedaż jakiemuś imigrantowi znacznie wzrosną. Antek w Ostrowitku doglądał remontu. Trzeba było zrobić jak najwięcej przed zima. Na wiosnę zostawili tylko roboty związane z przebudową i unowocześnieniem zabudowy. Zatrudnił kuzyna zamordowanego ekonoma. Wykonywał solidnie swoje obowiązki, bez uprzedniego entuzjazmu. Po powrocie do Kunek, zdał ojcu dokładna relację. Nie bardzo wiedział, jak o tym powiedzieć ojcu. W końcu się zdecydował: - Tato, ja tak sobie myślę, że jak nasz Stach wróci to w Ostrowitku nie będzie roboty dla nas dwóch. U Moryca jest stale aktualna oferta. Proponuje, żebym wszedł do spółki i stał się formalnym właścicielem Lewkówki. - Antosiu, co ci tez chodzi po głowie, po co masz być fikcyjnym dziedzicem. Tu mam poważnego kupna. Na dniach sprzedaje nasze Kunki zwracam Morycowi pożyczkę. Będziesz dziedzicem cała gębą. - Nie chciał martwić ojca. Ludwik miał zaplanowane „role” dla całej rodziny w swoim projekcie. Sprzedaż, remont dworu i zabudowań Ostrowitka, przebiegały sprawnie. Rozpoczęła się stopniowa przeprowadzka. Niusia z dziećmi wyjechała do Warszawy, do swego Stacha. Nie dopytałem się, czy znalazł się jej mąż Pakulski i wzięła z nim rozwód, czy zginął i została wdową. Została żona Stacha i panią Gawryszyńską i byli szczęśliwym małżeństwem Przed świętami Wielkiej Nocy 1921 roku, odbyło się uroczyste poświęcenie i wyświęcenie po wizycie „tego szatańskiego pomiotu”, jak proboszcz nazywał czerwonych wyzwolicieli. Czy ksiądz zrobił to dobrze? Anek miał wątpliwości. Czasem budził się spocony w środku nocy. Budziły go szatańskie wrzaski i krzyk przeraźliwy. Zdawał sobie sprawę, że to tylko rozmowa, starego dworu z wiatrem. Przyjechał Andrzej, tym razem bez rodziny. Żona właśnie urodziła, długo oczekiwanego syna. Na imię dostał Mieczysław. Uroczystościom religijnym, towarzyszyło przyjęcie dla ziemian-sąsiadów i poczęstunek dla służby i sąsiadów-chłopów. Obyczajowi stało się zadość. Rozpoczęła się codzienna „orka na ugorze”. Dotychczasowe prace, były prawidłowym przygotowaniem, ale kroplą w morzu potrzeb, zaniedbanej i wyjałowionej gleby. Wskutek działań wojennych zapalił się torf, pod łąkami torfowymi. Nie ma sposobu na ugaszenie trzeba czekać, aż się wypali, co może trwać lata. Antek wygrodził kilka hektarów, bo wejście tam groziło śmiercią. Wrócił nareszcie Stach, zwolniony z wojska i wypisany ze szpitala. Czuje się dobrze. Ma się nie męczyć. Broń Boże nie przeziębić. Jest ogólnie osłabiony. Franciszka stosuje, specjalną, tylko dla niego dietę odżywczą. Przyprowadzili jego ukochanego konia. Uznaje tylko Stacha. Pozwala się karmić i czyścić stangretowi. Dosiąść może go tylko jego pan. Jest na specjalnych prawach, konia-weterana. Nie jest uwiązywany w stajni. Wchodzi i wychodzi kiedy chce. Co rano przychodzi pod okno pokoju Stacha i czeka na pogłaskanie, lub kostkę cukru. Towarzyszy mu jak pies. Siostra Jadzia, teraz w cywilu, panna Jadwiga Solnicka, przyjaciółka Weroniki, od czasu jej wizyt u Stacha w szpitalu, jest miłym gościem i prawie członkiem rodziny. - Oświadcz się! Widzę, że jest w tobie zakochana. To dobra dziewczyna. – Prosi syna Franciszka. - Mamo, patrzmy prawdzie w oczy, słyszałem rozmowę lekarzy. Dają mi dwa, może trzy lata. Los żołnierza! Nie mogę dziewczynie wiązać życia. Niech mama nie mówi o tym ojcu. – Będziemy się modlić o cud. - Matka odeszła smutna. Ona to przeczuwała. Antek pracuje za ojca i za brata, aby z folwarku wyciągnąć dochód. Na razie są „pod kreską”. Weronikę umieszczono na stancji. We Włocławku chodzi do gimnazjum. Ludwik nareszcie z całym zaangażowaniem, realizuje swe plany, podniesienia na wyższy poziom chłopskiej gospodarki, stworzenia warunków dobrobytu a przez to, dostępu do nauki i i kultury dla ludności wiejskiej. Wsie okoliczne, po wojnie i inwazji bolszewickiej, wyglądają tragicznie. Pogorzeliska, ruina. Nieraz, ani konia, ani krowy. Najpierw trzeba wieś odbudować. Młode państwo pomaga. Udzielane sa zapomogi i pożyczki. Ludwik włącza się w tą akcję. Organizuje kasę samopomocy, tak zwana „Kasę Stefczyka”. Oczywiście kapitał założycielski to jego, prawie wyłącznie wkład. Pożyczki mają służyć odbudowie i rozwojowi. Sprowadza materiały informacyjne i plany zagród chłopskich. Marzy o wsiach, jakie widział w Niemczech, zamiast tych gdzie ludzie i zwierzęta żyją w brudzie i smrodzie. Chłopi słuchają, biorą masowo pożyczki. Wierzy ludziom. Żyruje. licznym proszącym, weksle, gwarantujące zwrot pożyczek. Nie radzi się nikogo z rodziny. Dochód monopolu spirytusowego rośnie. W Ostrowitku radość. Latem 1924 roku, po pełnej przygód i niebezpieczeństw ucieczce z Kraju Sowietów, wróciły: Józefa Czyżewska, najstarsza córka, z dwojgiem dzieci, Irenką i Maniusiem, oraz druga córka, Rozalka, zwana Różą lub Różyczką. Nowe życie w starym dworze, Śmiech dzieci dawno tu nie rozbrzmiewał. Dwie panny na wydaniu. W pannie Róży zakochał się od pierwszego wejrzenia, przyjaciel braci, młody handlowiec z Włocławka, Kazimierz Galczak. wychodzi na jaw sprawa żyrowanych przez Ludwika weksli. Mijają terminy wykupu. Częstym gościem w Ostrowitku, staje się sekwestrator. Dziedzic, żyrant musi wykupić. Zbiera się tego kilkadziesiąt, Na poważną, łącznie kwotę. Ludwika na domiar złego okradziono, gdy zasnął na statku płynącym Wisłą z Włocławka do Płocka. Chłopów można podawać do sądu, licytować. Tylko z czego?. Płaczą, przysięgają, że będą spłacać. A po tym: tu wymarzło, tu wygniło a w rzeczywistości, się przepiło. Antkowi, który ciągnął cała robotę folwarku, opadły rece. Ludwik jeszcze się nie załamuje. Pokryje straty z odszkodowania za śmierć Michała. Do kłopotów dochodzi tragedia. Wśród barw złotej polskiej jesieni, w szpitalu wojskowym w Otwocku, umiera szwoleżer Stach. Są przy nim, pielęgnujące go do końca, Jadzia i Róża. – Pocałujcie mnie na drogę dziewczyny. - Prosi słabnącym głosem. Pogrzeb z honorami wojskowymi. Po pogrzebie narada rodzinna. Ludwik przeżywa śmierć trzeciego syna. Postarzał się w ciągu tych kilku ostatnich dni. Dużo się modli. Stał się obojętny dla spraw doczesnych. Wszystkie sprawy i decyzje pozostawia w rękach synów. Obojętnie przyjmuje wiadomość, że najlepszym wyjściem z sytuacji, będzie sprzedaż folwarku Bankowi Rolnemu, pod przeprowadzana właśnie parcelacje. Bank wykupi nie spłacone weksle chłopskie. Antek otrzymuje wszystkie potrzebne pełnomocnictwa. Kazimierz oświadcza się o rękę Róży i zostaje przyjęty. Odbywają się skromne zaręczyny. Termin ślubu ustalono na luty 1925 roku. Szybko mija czas młodym. Narzeczeni przyjmują i składają wizyty, przygotowania do ślubu i wspólnego życia. - Któregoś dnia wracali, konno z wizyty u sąsiadów. Zatrzymuje ich chudy chłop, obok wozu ciągnionego przez równie wynędzniałego konia. Kobiecina na wozie prosi: - Łaskawe państwo! Gdzie tu mieszka ten dziedzic, co to weksle żyruje? Bo my jedziem aż z pod Płocka. - Dziedzic wyjechał do Ameryki, po dolary. Nie prędko wróci. – Odpowiada Kazik. - O! Laboga! Co my teraz poczniem? – Płacze kobieta Nadchodzi dzień 14 lutego 1925 roku. Uroczysty ślub w Chełmicy, który długo wspominają, wiejscy obserwatorzy życia towarzyskiego. Przyjęcie dla licznych gości w Ostrowitku, bez wesela, bo żałoba. Kazik już członek rodziny, zabiera swą ukochana Różyczkę, do gniazdka uwitego w mieszkanku, przy piekarni, na ulicy Miłej we Włocławku. Tymczasem Antek i Andrzej, chcą pozbyć się, jak najprędzej kłopotów. Umowa z Bankiem Rolnym korzystnie podpisana. Trwają prace miernicze, dzielenia powierzchni, na mniej więcej, równowartościowe działki, o powierzchni 15-20 ha i powiększania do tej wielkości areałów gospodarstw sąsiednich. Zapowiada się, że zasiedlanie potrwa. Bank jest właścicielem, Antek czasowym zarządzającym i likwidatorem majątku ruchomego rodziny. Ludwika ogarnia apatia. - Bóg tak chciał, nie jemu się sprzeciwiać. Polubił nowego zięcia. Widzi w nim podobnego do siebie entuzjastę, postępu, wprowadzanego u podstaw społeczeństwa. Kazik pomaga szwagrom rozwiązać problem posagu żony. Wolałby gotówkę. Żenił się z miłości, nie dla posagu. Bierze jedna 19 hektarową działkę, która wyłączają ze sprzedaży. Kazikowi od dawna chodzi po głowie pomysł, stworzenia „kombinatu”: Zdrowa żywność od pola do stołu. Na razie na małą skale: zboże – młyn - piekarnia. Korzysta z przemyśleń i materiałów Ludwika. W szczerym polu, za własne pieniądze, buduje wzorcową zagrodę chłopską, tylko dom mieszkalny jest większy. Zawiera, dodatkowo, biuro i dwa pokoje gościnne. Ludwik, podniesiony na duchu. Nie wszystko, z jego idei, poszło na marne. Tu dochodzimy do najważniejszego epizodu w życiu piszącego te słowa. Najwyższy czas, żeby spojrzał na ten boski świat! Witam go 29 października 1025 roku, podobno wyjątkowym, jak na niemowlaka, krzykiem. Może nie trafiłem pod właściwy adres. Chociaż nie narzekam. Radość ojca, radość w rodzinie (Łatwo o pomyłkę. Skąd mogą wiedzieć, co z niego wyrośnie?). 20 grudnia chrzciny, w drewnianym jeszcze, kościółku św, Stanisława we Włocławku. Chrzestny wuj Antek i mój tata, świętują od rana. Mróz, śnieg, jedziemy saniami. Mama prosi chrzestna ciotkę Hankę, jeszcze Galczakównę; - Haniu, tylko, żebyście dziecka nie zgubili, bo tu był podobno taki wypadek. Proboszcz nie chce ochrzcić jako Waldemara (Mama wybrała to imię. Mam być, jak bohater powieści Mniszchówny). Nie ma takiego świętego. Akceptuje Kazimierza a na drugie może być Waldemar. Korumpują organistę, żeby zapisał odwrotnie. Nie mogę się wtrącać, bo z tego imienia nie byłem zadowolony. Jeszcze się mylą, podając do akt imię matki „Róża”, chociaż jest Rozalią. Teraz twierdzą w ważnych urzędach, że jestem przyrodnim bratem mojego rodzeństwa. Było, minęło! Wracajmy do tematu. Antek, z Rodzicami, oraz Józia z dziećmi mieszkają jaszcze we dworze. Odnalazł się mąż Józi, Władysław Czyżewski. Jest dygnitarzem partyjnym i kategorycznie żąda, powrotu z dziećmi do Związku Radzieckiego. Do Polski wrócą, jak tu będzie komunizm. Rodzinę spotyka jaszcze jedno nieszczęście w Ostrowitku. Umiera Józia. Ma zaledwie 47 lat. Serce tej dzielnej kobiety, po tylu przejściach, odmówiło posłuszeństwa, gdy ona, i ci, których ratowała są bezpieczni. Następuje podział schedy. Dzielą synowie. Dla rodziców, zakupiono połowę kamienicy i posesji we Włocławku, przy ulicy Łęskiej, gdzie zamieszkali razem z dziećmi Józi i Weronika. Dla Weroniki zabezpieczono jakieś kwoty na zagospodarowanie po dojściu do pełnoletniości i studia. Dzieci miały pozostawać na utrzymaniu dziadków. Na moja mamę przypadła działka w Ostrowitku i walizka nie wykupionych weksli. Dziadkowie przeprowadzili się do Włocławka, zatrzymali resztę tego, co zostało z amerykańskiego odszkodowania. Mieli jeszcze, niewielka rentę amerykańska, do końca życia. Antek kupił folwarczek „Lewkówkę”. Nie wiem jak wykorzystał swój dział Andrzej. Nowe rodzinne gniazdo porwały nieprzychylne wiatry. Na placu boju w Ostrowitku, został mój ojciec, na swoim wzorcowym gospodarstwie.

Dalszy ciąg wkrótce.